Dakota, czyli nadchodzi nowe

Najpierw „Dżoker”, a później „Domino” – te dwie powieści wstrząsnęły mną do głębi. „Dżokera” czytałam dwa lata temu, w świąteczny, bożonarodzeniowy czas i sięgnęłam po niego tylko dlatego, że powieść tę zaproponowało mi wydawnictwo, a nie miałam na ten czas żadnej innej lektury. Już po kilkudziesięciu stronach rozkochałam się w Krzysztofie – głównym bohaterze, choć po prawdzie mówiąc nie wiedziałam, czy kocham bardziej jego – Wilczyńskiego, lubiącego być w centrum uwagi, czy jego przyjaciela – Kostka Kotkowskiego, który jak na Kota przystało, chadzał własnymi ścieżkami. Z tym większą radością i zaangażowaniem sięgnęłam więc po kontynuację – „Domino”. To wtedy przepadłam do głębi… spędziłam z powieścią dwa fantastyczne, letnie wieczory, czytając w ogrodzie i dziwiąc się coraz bardziej fabule. Piedziewicz nauczył mnie jednak cierpliwości, bo na „Dakotę”, ostatnią część trylogii, musiałam poczekać kolejny rok.


Chociaż najbliższe są mi dwie pierwsze części – „Dżoker” ze względu na to niezwykłe życie, przedwojenną Polskę, fabułę naszpikowaną kulturą i sztuką, ogromnymi marzeniami unoszącymi się w powietrzu niczym latawiec – niby odległymi, a jednak możliwymi do schwytania i przybliżenia ich ku ziemi, oraz „Domino”, bo w końcu wszystkie te marzenia lgną w gruzach, niczym raz ruszone kostki domina, co wywiera ogromny wpływ na bohaterach – to „Dakota” jest dla mnie częścią wyjątkową i najbardziej wyczekiwaną.
Zachwycona „Dominem” odważyłam się poprosić autora o krótką rozmowę, dzięki której uzyskałabym odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Ten zgodził się, a w rezultacie powstał kilkustronicowy wywiad, w którym zapytałam o wszystko i na każde, nawet najbanalniejsze moje pytanie, została mi udzielona odpowiedź. „Dakota” miała być częścią bardziej autobiograficzną, bliższą autorowi – czyli dla czytelnika ciekawszą.

Trzecia część trylogii poświęcona jest już nie Łucji i Kotowi, lecz przede wszystkim córce Anusi, a wnuczce Łucji – Asi. Babcia – bo właśnie nią staje się Łucja – jest już coraz starsza i bardziej zmęczona życiem. Trzyma się dzielnie, jak na tak zawzięty charakter przystało. Gorzej z Kotem, który czuje się coraz słabszy, częściej narzeka na obolałe starością ciało, mniej pamięta, aż w końcu w swoim „kocim” stylu przechodzi na tę drugą stronę – po cichu, niemalże niezauważalnie. Dni Łucji też zdają się być policzone, lecz póki co jeszcze trzyma rękę na pulsie i stara się kontrolować życie rodziny. Codziennie prosi wnuczkę, by ta uporządkowała piwnicę, w której Łucja trzyma pamiątki po przeszłości z Krzysztofem – stare pamiętniki, ich miłosne listy, hitlerowski bagnet, a nawet zrabowany przez Kostka obraz. Dziewczyna zwleka z zajęciem każdego dnia i zabiera się za nie dopiero wtedy, gdy w jej życie wkracza, a właściwie wbiega, przystojny gitarzysta. Nieśmiało spędza z nim czas w piwnicy babki, aż w końcu sama wstępuje do zespołu i zostaje w nim wokalistką. Życie jednak nieco komplikuje jej losy, bo w ciągu kilkudziesięciu kolejnych lat Asię czeka jeszcze mnóstwo zwrotów i zawirowań, a jej przyszłość wcale nie będzie wyglądać tak, jak podejrzewała.
W cieniu Asi jest też Marek, jej młodszy brat. Nieco gburowaty i przygnębiony, nieszczęśliwie zakochany, też dosadnie potraktowany przez los. W przeddzień swojego ślubu, Marek będzie zmuszony zmienić wszystkie plany życiowe, do czego przyczyniła się – a jakże – kobieta.
Rodzeństwo, jednocześnie bliskie sobie i dalekie – z mijającymi latami na przemian oddalające się znów, na przekór, zbliżające się ku sobie, połączy jeszcze nie jeden szew, którego nici często będą sięgały korzeniami ich przeszłości, lat ’80, kiedy życie wyglądało zupełnie inaczej.


W „Dakocie”, jak w poprzednich częściach trylogii przeszłość nieustannie miesza się z teraźniejszością, chociaż wraz z bohaterami przechodzimy przez ich życie w porządku chronologicznym. Pojawiają się wspomnienia i tęsknota, smutek i nostalgia na myśl o minionym, niemożliwym już do odzyskania życiu. Suma wyborów składa się na przyszły los bohaterów, co niekoniecznie kończy się „happy endem”, bo przecież nie wszystkie decyzje były dobre, nie zawsze udało się przejść przez to życie bezproblemowo… Wydarzenia się zapętlają, przeszłość wielokrotnie jeszcze powraca, by uśmiechnąć się do Asi i Marka szerokim, lecz szyderczym uśmiechem.
W trzeciej części trylogii nie cieszymy się zbytnio postacią Łucji. Staruszka pojawia się jedynie na pierwszych kilkudziesięciu stronach powieści, czasem o sobie przypominając, lecz już coraz ciszej i słabiej – bo czas ustąpić miejsca młodzieży.
W „Dakocie” jest wszystko to, do czego przyzwyczaił nas Piedziewicz poprzednimi częściami – jest kultura i sztuka charakterystyczna dla danego okresu, przez co całość jest bardzo klimatyczna i mocno osadzona w ramach czasowych; jest sport i polityka, są plotki, są swoiste znaki czasu, zmiany i bardzo mocni, wyraziści bohaterowie.

To bardzo dobra książka, choć moim zdaniem nie tak wciągająca, jak poprzednie części. Nadszedł ten czas, którego bardzo nie chciałam i którego ogromnie się obawiałam – Kot i Łucja są już za starzy, by wnieść do powieści coś nowego, ich czas wygasa, a na przeszłości i minionych wspaniałych latach z Krzysztofem, kiedy Wilczyńscy posiadali kamienicę na własność, nie może bazować każda z części trylogii. „Dakota” jest więc pod tym względem nowa – opowiada o czasie pełnym kontrastów, o świecie zarówno nowym, jak i starym, o szalonym tempie, jakie życie narzuciło bohaterom a ci, żeby jakoś sobie poradzić, musieli nauczyć się dotrzymywać mu kroku, nawet gdy to gwałtownie przyśpieszało.

„To bohaterowie decydują, trzeba ich tylko słuchać” – rozmowa z Michałem Piedziewiczem

O pisaniu i wyzwaniach, którym musiał podołać, swoich bohaterach, przedwojennej i powojennej Gdyni, ulubionych książkach, a także kontynuacji „Domino”, czyli trzeciej części gdyńskiej trylogii – zapraszam na rozmowę z Michałem Piedziewiczem.

Główny bohater „Domino”, Konstanty Kotkowski, przypomina kota… Lubi Pan koty? Jest Pan właścicielem jakiegoś?

Michał Piedziewicz: Drażliwy temat. Nie mam. Ale lubię. A drażliwy dlatego, że wolę je od psów (co się właścicielom psów nie musi podobać). Dwaj przyjaciele: Kotkowski i Wilczyński – miałem nadzieję, że to żarcik, który nie wyda się tandetny.

Na szczęście bohaterowie nie żyją jak przysłowiowy pies z kotem, a wręcz przeciwnie – są dla siebie podporą w każdej sytuacji, chociaż z czasem los ich rozdziela. W „Domino” to właśnie Kot gra pierwsze skrzypce. Czy jego postać nadal będzie tak ważna w trzeciej części książki?

M.P: W „Domino” Kot gra ważną rolę, ale i Krzysztof nie mniejszą! Z tego jestem zadowolony – że stworzyłem postać, wokół której tak wiele się dzieje, której losy od początku do końca interesują czytelników, a której obecność w opowieści w zasadzie wziąć można w cudzysłów.
Wracając do Pani pytania – Kot w trzeciej części powinien się pojawić.

O czym będzie kolejna część?

M.P: „Domino” nie przypadkowo kończy się notatką Joanny, wnuczki Łucji. Trzecia część będzie zatem o niej, będzie pisana z jej perspektywy. Oraz z perspektywy jej brata. Czyli kolejnego pokolenia, które kręci się po Gdyni, zakochuje się, a jakże, wyjeżdża i wraca, próbuje ułożyć sobie życie. Zbyt wiele nie chcę zdradzać – ale rzecz zacznie się latem roku 1987.

Będzie zatem podobnie do tego, co już nam Pan pokazał: życie zwykłych ludzi w obliczu przemian historycznych i Gdyni. Ale to nie oznacza, że fabuła będzie przewidywalna. Czym zaskoczy Pan czytelników?

M.P: No właśnie… Zaskoczy, albo i nie zaskoczy. Proszę dać mi szansę.

Książkę planuje Pan ukończyć w marcu. Jaki będzie nosić tytuł?

M.P: Tego jeszcze nie wiem. Zresztą im więcej na ten temat mówimy, tym bardziej obawiam się, że nie powinienem tego robić. Jestem w trakcie pracy, wcale nie tak blisko końca, może lepiej nie zapeszać?

Ma Pan rację, lepiej nie zapeszać. Przejdźmy zatem do pytań bardziej ogólnych: którego bohatera lubi Pan najbardziej? Utożsamia się Pan z którymś z nich?

M.P: Kto to napisał: że autor utożsamia się z przecinkami? Lubię Grabskiego, bo miał marzenia i do rzeczywistości podchodził ze szczerym zapałem, a tymczasem pisać musiał reklamy… A potem został urzędnikiem… Cóż, tak bywa. Najbardziej zaś lubię Łucję – z początku naiwną, nawet bardzo, którą później życie zmusiło do tego, by stała się kobietą silną i odpowiedzialną.

Tak, metamorfoza Łucji jest dość, powiedziałabym, radykalna. Z pogodnej i miłej dziewczyny  staje się zrzędliwą i nieszczęśliwą kobietą… Skąd pomysł na tak drastyczną przemianę wewnętrzną bohaterki?

M.P: Ale czy naprawdę nieszczęśliwą? Zrzędliwą, owszem, złośliwą – na pewno! Nie wiem dlaczego tak się stało. Mogłem sobie tylko wyobrazić – że to wszystko, co przeżyła, musiało ją mocno zahartować, ona musiała o swoich przeżyciach zapomnieć, nie pozwolić, by ją dręczyły. Ale czy to możliwe? Jak można żyć – wstawać, mówić „dzień dobry”, iść do sklepu, etc. – po tego typu doświadczeniach? Po tym wszystkim, co przeżyła – tak to sobie wyobrażam, tak ją, Łucję, czuję – ona nie mogła zbytnio przejmować się miłosnymi perypetiami córki. Dla niej to było śmiechu warte. Więc się złościła, była rozdrażniona, a jednak w głębi duszy pozostała czuła i wrażliwa. Ha, tym bardziej ją polubiłem! W trzeciej części też nie zejdzie ze sceny – i swoje do powiedzenia jeszcze dostanie.

Wrażliwości nie można jej odmówić, pokazują nam to sceny, gdy w  pobliżu Łucji nie ma innych postaci. Zaskakuje też postać Konstantego… Dlaczego właśnie on znajduje się (obok Łucji) na pierwszym planie, skoro wcześniej skrywał się w cieniu Krzysztofa? Czy od początku zamierzał Pan uczynić z niego najważniejszą postać?

M.P: Słuszną ma Pani intuicję – Konstanty rozrósł się w trakcie pisania „Domino”. Ale i dla mnie to było interesujące, zaskakujące – że oto postać wcześniej drugoplanowa zaczyna żyć swoim życiem.
Inna sprawa, że w pewnej chwili myślałem, że druga część mówić będzie wyłącznie o wojnie. Wtedy wiadomo było, że nikt inny, jak tylko Kotkowski, grać będzie główną rolę. Na szczęście dość prędko zrozumiałem, że sama wojna mnie nie interesuje, że bardziej ciekawi mnie to, co z ludźmi, którzy wojnę przeżyli (a jednocześnie pamiętali szczęśliwe dla nich czasy przedwojenne) stało się później. I wtedy tak jakoś same z siebie zaczęły mi się przeplatać wątki Łucji i Kota, a cała opowieść nabrała rozpędu.
Jednak tego, jak się ich – Łucji i Kota – przyjaźń zakończy, nie wiedziałem niemal do samego końca. To bardzo przyjemne w pisaniu – że niekiedy to bohaterowie decydują o rozwoju sytuacji, trzeba ich tylko słuchać.

Pana postaci są fikcyjne czy wzorowane na Pana znajomych, może krewnych albo mające odzwierciedlenie w historii?

M.P: Fikcyjne. Na nikim nie wzorowane. Co się być może zmieni w trzeciej części.
W „Domino” moi krewni pojawiają się na podobnej zasadzie, jak niekiedy reżyserzy w swoich filmach: migają w trzecim czy czwartym planie – na przykład doker Franciszek w portowej rozmowie z Kotem.

mp

Od początku myślał Pan o napisaniu trylogii? Która z tych części jest Panu najbliższa?

M.P: Tak i nie. Zacząłem opowieść w roku 1929, czyli w momencie, kiedy Gdynia była już, powiedzmy, miastem. Trzecim tomem miała ewentualnie być opowieść o roku 1989 – z wielką retrospekcją zahaczającą o wojnę i późniejsze lata. Z kolei w części drugiej chciałem się cofnąć w czasie – by opowiedzieć o dość w sumie tajemniczych – również dla mnie – latach, kiedy Łucja zjawiła się w Gdyni, kiedy poznała Grabskiego, a przede wszystkim złowrogiego Jana Króla.
Cóż… wszystko napisało się inaczej. Do tej opowieści o Łucji i Królu być może kiedyś wrócę.
„Dżokera” lubię, bo czas, o którym opowiadam ma w sobie jakąś jasność, to opowieść o latach dla moich bohaterów szczęśliwych. Z kolei „Domino” jest chyba ciekawsze, intryga jest prosta, ale, mam nadzieję, zaskakująca. No i Łucja – powtórzę – jest drapieżna, lubiłem o niej opowiadać.

W notce biograficznej dla wydawnictwa MG napisał Pan Urodziłem się zbyt późno, żeby zaliczać się do pokolenia które zmieniało historię (np. strajkami z roku 1988), ale i zbyt wcześnie żeby tamtych czasów nie pamiętać i nie przeżywać. To właśnie dlatego powstały Pana książki?

M.P: W pierwszej chwili powinienem powiedzieć, że nie… Ale jednak coś jest na rzeczy – o czym za moment.
Na początku było zdziwienie: że oto jest wielki temat, którego prawie nikt nie porusza. Czyli Gdynia – tamta Gdynia, z lat dwudziestych i trzydziestych, która w krótkim czasie z niewielkiej wsi stała się jednym z największych portów w Europie i która przyciągnęła dziesiątki tysięcy ludzi. W większości przyjeżdżali, bo musieli, za chlebem, inni robili to dla przygody, gdy wyczuwali dla siebie szansę. II RP była państwem biedy, wystarczy pomyśleć o Polesiu. Zaś Gdynia była Ameryką, Ziemią Obiecaną. I niektórym udało się zrealizować marzenia, innym nie.
Tak czy inaczej zaczynających niemal od zera przybyszów były w Gdyni tysiące, a co człowiek – kiedy zechcemy się w ich losy wczuć – to potencjalna historia do opowiedzenia. Dla kogoś, kto chce opowiadać to prawdziwy samograj.
Oglądałem wtedy serial Boardwalk Empire – akcja toczyła się w podobnej epoce, w podobnym „kostiumie”, siłą rzeczy zacząłem myśleć o Gdyni.
Z drugiej strony każda opowieść „w kostiumie”, to zawsze opowieść o czasach współczesnych. Już kiedy pisałem, zaczynałem rozumieć, że opowiadam o nas, dzisiejszych Łucjach, Adamach i Krzysztofach. Czyli o pokoleniu, które dostało od historii radość niepodległości i które od dwudziestu lat próbuje się w nowej rzeczywistości odnaleźć. Tamtej generacji historia wywinęła okrutnego figla – do pewnego momentu, właściwie do samego września, mogli się czuć świetnie, cieszyć się życiem – a potem wszystko się nagle i tragicznie skończyło. Do pewnego momentu – a pisałem „Dżokera” w roku 2013 – mogło się wydawać, że i nam nic nie grozi, że świat mamy obłaskawiony, że niczym nas on nie zaskoczy. Dzisiaj nie jestem tego pewien, wiemy, co się wokół dzieje.
Wracając jednak do pani pytania: kontynuacja „Dżokera” i „Domino” będzie – mam nadzieję – opowieścią właśnie o tych, którzy sami nie strajkowali, bo byli zbyt młodzi, ale wkrótce weszli w dorosłe życie. Zatem trzeci tom powstanie dlatego, żeby o tym doświadczeniu opowiedzieć. Ale kiedy pisałem notkę na okładkę „Dżokera”, jeszcze o tym nie wiedziałem.

Północ Polski opuścił Pan, kiedy udawał się na studia. To wtedy zapadła ostateczna decyzja, aby pozostać w Krakowie i nie wracać do Trójmiasta?

M.P: Nie wiem, nie pamiętam. Myślę, że to się często zmieniało. Myślałem, że wyjeżdżam na chwilę, że wrócę, potem, że zostanę w Krakowie na zawsze, następnie znów nie byłem (nie jestem?) tego pewien. Nie przeprowadziłem się do Australii, wszystko jest możliwe. Na razie jestem od Gdyni oddalony i być może dlatego łatwiej mi o niej pisać. O Krakowie – zwłaszcza współczesnym – chyba bym nie potrafił.

Może ten czar prysłby, gdyby Pan wrócił? Tęskni Pan za morzem?

M.P: Jedno jest pewne: pisząc swe opowieści na nowo się z Gdynią zżyłem. Przez wszystkie krakowskie lata często ją odwiedziłem, jednak ostatnio robię to mimo wszystko częściej i inaczej na nią patrzę. Lubię ją, kiedy jest się w niej na gościnnych występach, Gdynia musi się podobać. Oczywiście słyszę niekiedy narzekania, to chyba normalne, że mieszkańcy mają do codzienności dużo bardziej krytyczny stosunek. Ale właśnie – morze! Cieszę się, kiedy trwa gdzieś blisko.

Pisanie „Dżokera”, a następnie „Domino” pozwoliło Panu na chwilę powrócić w ukochane strony. Jakie trudności napotkał Pan podczas pisania tych powieści?

M.P: Trudności było oczywiście mnóstwo. Po pierwsze z odtworzeniem tamtej Gdyni – dziś to spore miasto, w takim zresztą wzrastałem. Tymczasem znane współcześnie budynki rosły wówczas w szczerym polu, stała na przykład poczta – ważne miejsce dla akcji „Dżokera” – a wokół niemal nic. Zatem musiałem się pilnować, by nie zaprowadzić bohaterów w miejsce, którego w roku 1929 jeszcze nie było. Albo wyglądało zupełnie inaczej. Ale w takim razie jak? To oczywiście kosztowało nieco pracy.
Inna trudność polegała na tym, by opowiadać ciekawie! Ba, to było najważniejsze i najtrudniejsze. Dziś zdarza mi się słyszeć, że może za dużo jest tego cukru w cukrze, Gdyni w Gdyni. Na szczęście nie wszyscy czytelnicy tak myślą. A ja po prostu uważam, że tak było trzeba – uczynić z Gdyni jedną z bohaterek „Dżokera”.

W obu Pana książkach ogromną rolę odgrywa muzyka – to ona nadaje powieściom klimatu. Opowie Pan coś o zespole, którego była Pan częścią?

M.P: Naprawdę pani tak sądzi? Że muzyka jest dla moich bohaterów ważna? Chyba nie zdawałem sobie z tego sprawy. A w moim życiu rzeczywiście była, choć sukcesów nie odnieśliśmy. Grałem na gitarze, wielkie mieliśmy ambicje – i myślę, że to dobrze, takie podejście uczyło mnie twórczego myślenia. A było to mroczne granie, o podobnym opowiem w trzeciej części.

Jest taki moment w książce, kiedy Kot tańczy z Dzidzią, nucąc przebój Ordonki (Pierwszy znak, gdy serce drgnie. Ledwo drgnie, a już się wie, że to ten właśnie ten, tylko ten). W „Dżokerze” to Krzysztof często podśpiewuje pod nosem Już taki jestem zimny drań... Muzyka towarzyszy Pana bohaterom w ważnych momentach ich życia… Zatem trzecia część powie nam nieco o Pana młodości?

M.P: „Nieco” to dobre słowo. Bardzo się będę starał nie napisać pamiętniczka z lat młodości. Ale z drugiej strony opowiadać będę oczywiście o miejscach i czasie, które poznałem, widziałem na własne oczy i przeżywałem. Z tego względu pisze mi się i łatwiej, i trudniej.

A co potem, jakie ma Pan plany? Będzie Pan jeszcze pisał o Gdyni, czy może jednak pójdzie Pan w innym kierunku?

M.P:  Mam wiele pomysłów, jednak nie warto o nich mówić, bo być może nic z nich nie zostanie, gdy pojawią się inne, ciekawsze dla mnie w momencie, kiedy już zasiądę do pisania. W każdym razie raczej ucieknę z Gdyni, starczy tego dobrego…

Wśród Pana ulubionych autorów znalazł się m.in. Bolesław Prus, Bohumil Hrabal i Umberto Eco. Jakie książki twórczości tej trójki pisarzy ceni Pan najbardziej?

M.P: Wracamy do „notek o autorze”. A to zawsze jakiś skrót myślowy, coś napisać trzeba… Uwielbiam „Lalkę”, rzecz jasna. „Imię Róży” i „Wahadło Foucaulta” to świetne, bardzo, bardzo dla mnie ważne książki. Hrabal również mocno mnie kiedyś wciągnął, prawie wszystko, co napisał jest warte przeczytania. „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, „Obsługiwałem angielskiego króla”. Bardzo lubię opowiadanie „Śnięte popołudnie” – rzecz dzieje się w małej praskiej knajpie, gdzie w olbrzymich nerwach rozmawia się o piłce nożnej i tylko jeden zaczytany (nie wiadomo w czym!) student nie ulega emocjom, czym do pasji doprowadza barmana. To Hrabal w pigułce, kilkanaście znakomitych, najlepszych stron.
Jednak książek, które lubię jest więcej. Borges, Flaubert, McCarthy, Pilch… A gdzie Węgrzy (Spiro, Marai), Czesi (Hasek, Pavel), Włosi, Rosjanie (Płatonow, Babel, nie licząc klasyków)? O tym mówić można bez końca.
Skoro jednak mam taką możliwość, polecam uwadze Pani i czytelników jeszcze trzy krótkie teksty: „Bibliotekę Babel” Borgesa (to przykład na to, jak genialny autor na zaledwie kilku stronach odtworzyć można kompletny obraz świata), „Jedwab” Baricco (to z kolei wzór operowania czasem opowieści, skrótem i tajemnicą), oraz „…twierdzi Pereira” Tabucchiego (opowieść pozornie skromną, ale bardzo emocjonującą i być może przewrotnie opisującą nie lizbończyków sprzed kilkudziesięciu lat, ale nas – tu i teraz).

_______________________________________________________________________________________________

Michał Piedziewicz – urodził się i wychował w Gdyni, studiował filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, gdzie obecnie mieszka. Do Trójmiasta wraca zawsze chętnie, z radosnym sercem. Jego dwie książki – „Dżoker” oraz jego kontynuacja – „Domino” zostały bardzo ciepło przyjęte przez czytelników. Na co dzień zajmuje się pracą dla agencji reklamowych, mediów, współpracuje z przebojowym programem „Kuchenne Rewolucje”.

A jeżeli jeszcze nie mieliście okazji przeczytać „Dżokera” i „Domino”, zachęcam do udziału w konkursie, który organizuję wspólnie z wydawnictwem MG.
Odpowiedzi do ostatniego punktu piszcie pod tym wpisem lub postem konkursowym na Facebooku. Osoba, która udzieli najciekawszej odpowiedzi zostanie nagrodzona kompletem książek.

konkurs4

Gdynia, miasto zmian

Z Tobą życie było piękne, Krzysztof.

Gdynia z przełomu lat 20′ i 30′ była miastem możliwości, miastem cudów. Nowoczesna, otwarta na świat, dająca możliwości życia na poziomie, ponadto piękna i kulturalna. To miasto, w którym żyli niesamowici ludzie, radośni, inteligentni, młodzi, pełni życia i pomysłów na nie. To właśnie tam, podczas letnich przejażdżek autobusem czy pieszych wędrówek do Zoppotu, dansingów w Wolnym Mieście Gdańsk (nie tak znowu wolnym) poznaliśmy młodziutką Łucję, jej dwóch adoratorów – Adama Grabskiego i Krzysztofa Wilczyńskiego – oraz Konstantego, Kota, który zawsze chodził swoimi ścieżkami.
Zakończenie książki sugeruje jednak jasno: takie chwile są zbyt piękne, by mogły trwać w nieskończoność. Nadejdzie wojna, a z nią… kto wie?
Jak kostki domina – tak właśnie runęły najpiękniejsze i najważniejsze budynki Gdyni, po agresji hitlerowskiej na Polskę, i jak domino potoczyły się losy Łucji i Kota, ale o tym przeczytamy już w „Dominie”, kontynuacji „Dżokera”.

dominoJest rok 1969, Łucja pisze list do Krzysztofa, po jej mieszkaniu przechadza się Kot, gdzieś jest też już dorosła córka Anusia. Wszystko się zmieniło: Gdynia się zmieniła, rządy się zmieniły, ludzie się zmienili. W sklepach trzeba kupować na kartki, w głośnikach nie śpiewa już Kiepura, a gdzie Witkacy, gdzie Gombrowicz? Dzieci dorosły i Łucja się zestarzała – jest inna, niż kiedyś. Już nie pogodna, wesoła, optymistyczna, nie rozkwitająca, jak kwiat, a zrzędliwa i krytyczna, mająca swoje najlepsze lata za sobą. Wracająca ciągle do przeszłości, pisząca do męża. Nie ma już sklepu z towarami kolonialnymi Wilczyńskich, Łucji przyszło zamieszkać w najmniejszym mieszkaniu ich kamienicy, o dawnym luksusie nie odważy się nawet marzyć. Kot też się zestarzał, już nie rzuca iskier swoim spojrzeniem jak kiedyś, nie buntuje się tak i nie miesza w bójki. Jest cichy i wycofany, jak to kot, chodzi swoimi ścieżkami.
Anusia, Antoni i Franciszek nie mający zbyt wielu wspomnień z okresu przed wojną przywykli do szarej rzeczywistości, jaką malowała im Polska Republika Ludowa. Z życiem radzili sobie w różny sposób – Anusia zapisała się do partii (a Łucja zwykła ją nazywać komunistką), Franciszek wstąpił do zakonu (ku rozpaczy Łucji), a Antoni? Antoni wybrał drogę jeszcze inną…
Ale przede wszystkim nie ma już Krzysztofa, zginął podczas wojny, chociaż prawie nikt nie wie, co tak naprawdę się przydarzyło. Łucja wie, ale trzyma usta zamknięte na klucz.
Wojna, choć przeminęła, cały czas jest obecna – o, na przykład w myślach Kota, które mamy okazję poznać. Bo właśnie na niego Piedziewicz kieruje prawie całą swoją uwagę. O ile wcześniej Konstanty krył się w blasku postaci Krzysztofa, teraz staje się bohaterem pierwszoplanowym. Właściciel pensjonatu Majami postanawia wstąpić do armii i walczyć o Polskę, tam, w żołnierskich okopach poznaje Dzidzię, z którą połączy go uczucie i Mieczysława, przyjaciela i rywala.
Wraca też Adam Grabski, który spędziwszy lata w Harwich zaczyna tęsknić do malowniczej Gdyni i postanawia odnowić stare znajomości – więc pisze do Łucji, ale jak się okazuje, nic tu w Polsce po nim.

Szczerze mówiąc sięgnęłam po „Domino” z zasady – bo skoro już czytałam pierwszą część, to warto też przeczytać kontynuację. Bałam się, że tak mocnym zakończeniem „Dżokera” autor będzie chciał jakoś ugłaskać czytelników, wygładzić to, co pokomplikował, więc już z początku nastawiłam się na to, że „Domino” będzie po prostu słabsze i że będę miała do autora żal, że nie pozostawił w moich myślach bohaterów takimi, jakimi byli w 39′. Ale jakże się myliłam – i jakże słodki jest ten smak rozczarowania! Gdybym miała teraz wybrać jedną z tych dwóch książek i zdecydować, która lepsza, doprawdy, nie potrafiłabym.
„Domino” jest tak samo klimatyczne, jak „Dżoker”. Piedziewicz znów raczy nas zdjęciami z okresu wojny i PRL-u, Gryf i Wicher poszły na dno, to już nie „Kurier Metapsychiczny” cieszy się ogromną popularnością, ale „Stawka większa niż życie”, powszechnie oglądania w telewizji i pochody pierwszomajowe. Nawet podczas wojny zdarzają się piękne chwile, zapadające w pamięć (jak genialna scena, kiedy Kostek tańczy z Dzidzią bez muzyki, nucąc przebój Ordonki Pierwszy znak, gdy serce drgnie. Ledwo drgnie, a już się wie, że to ten właśnie ten, tylko ten.), ale wojna potrafi też coś rozpocząć, coś, co żal po jej skończeniu porzucić – np. uczucie.

Narracja cały czas się zmienia – wspomnienia Kotkowskiego z okresu wojny przeplatają się z narracją Łucji z okresu socjalizmu. Co więcej, każdy z bohaterów ma do wtrącenia swoje trzy grosze, coś mówi, pokazuje, zdradza tajemnice. Najbardziej widoczny jest oczywiście Kot, który dla mnie staje się absolutnym fenomenem „Domina”. Z bólem serca czytałam tę książkę po tym, jak dowiedziałam się, że Krzyś jednak zmarł, ale to właśnie Kostek był w stanie to złamane serce skleić, zastąpić mi go chociaż w części.
Niezmiernie podobała mi się też przemiana Łucji, chociaż z początku miałam ochotę Wilczyńską uderzyć w twarz – a bo to wiecznie niezadowolona, pyskata, mająca ostatnie słowo, nic jej się nie podoba, nikogo nie szanuje. Ale ta nostalgia i smutek, a przede wszystkim listy pisane do Krzysztofa zbudowały tak wrażliwą i emocjonalną sferę tej powieści, że czytałam ją z zapartym tchem. Kostek zdołał mi Krzysztofa zastąpić, ale to właśnie Łucja mi o nim przypominała…

Ilość poruszanych przez autora wątków jest zachwycająca, a sposób, w jaki one się ze sobą łączą i przeplatają skłania do podziwu – np. zestawienie śmierci z początkiem życia w burzliwej szacie historycznej – z jednej strony początkiem wojny, z drugiej zaś ze strajkami stoczniowców.

„Domino” okazało się dla mnie powieścią absolutnie genialną, taką, jakiej już dawno nie przeczytałam, za jaką wyglądałam z wytęsknieniem. Z niesamowitą fabułą, akcją, łączącymi się wątkami, szatą historyczną i uczuciami w tle.
To książka o miłości i zdradzie, strachu i odwadze, o pokoleniu, któremu wojnę wypowiedziała historia, trudnych wyborach, woli przetrwania i niespodziankach, jakie sprawia miłość.
Połknęłam w dwa dni, a czytając, cały czas się wzruszałam i zachwycałam na przemian.
I wiecie co? Mam ochotę na więcej, po stokroć więcej!

A tych z Was, którzy nie czytali jeszcze „Dżokera”, zapraszam do przeczytania mojej recenzji TUTAJ.

domino

Gdynia, miasto cudów

A jeżeli miłość jest wieczna? – pozornie zmieniła temat.
– Otóż boję się, iż tak właśnie jest… – odparł po dłuższej chwili.

Rok 1929, Gdynia – miasto zbudowane z ludzkich marzeń i pragnień, rozwijające się w szalonym tempie. Miasto statków – tych nowych i starych – wypływających w morze transatlantyków, białych żagli rozpiętych na nieprzemierzonym błękicie morskiej toni i nieba niczym lśniące skrzydła mew. Miasto promieni słonecznych, wiatru i białych fal rozbitych na złocistym piasku. Miasto cudów.
A obok Gdyni całkowicie różniący się od niej Dansig, czyli Wolne Miasto Gdańsk, które okazuje się wcale nie być wolnym, bo władzę w nim przejęli naziści, gdzie znajduje się piękna Brama Wyżynna, przez którą do Polski wjeżdżali królowie, miasto, które musi być kiedyś na powrót polskim, i Zoppot, o którym się marzy, do którego czasem się jeździ.
Ale przede wszystkim Gdynia – miasto możliwości. A w Gdyni: z jednej strony ona – Łucja – delikatna, dziewczęca i piękna, pracująca na poczcie, a więc nowoczesna, otwarta na świat, z drugiej strony oni – Adam, początkujący dziennikarz, wieczny marzyciel, chodzący z głową w chmurach i twardo stąpający po ziemi Krzysztof (Już taki jestem zimny drań!), weteran wojen, przemytnik, zbir – zakochani w niej na zabój, gotowy poświęcić siebie dla niej, oferujący jej życie, siebie. A co na to wszystko miodowooka Łucja? No cóż, musi wybrać.
I wybiera.

Życie trzeba powoli, łyżeczką, a nie od razu wszystko!

dzoker-b-iext30675794Akcja książki rozpoczyna się w roku 1929, a kończy się wybuchem wojny w 1939 roku. To właśnie w tym mieście – mieście cudów – przecinają się drogi tej trójki, bohaterów. Oprócz nich są oczywiście jeszcze inni – jak przyjaciel Krzysztofa Konstanty Kotkowski (Kot), czy rozhulany, wolny duch Witek. Ale to oni – Łucja, Krzyszt i Adam – są najważniejszymi bohaterami w tej powieści. Główną fabułę stanowi oczywiście wątek miłosny – kogo Łucja wybierze i czy będzie z nim szczęśliwa? – ale oprócz tego są jeszcze czarne interesy, niewyrównane porachunki, garść poważnych bandytów i około dwóch tuzinów nieletnich chuliganów. Michał Piedziewicz prowadzi nas po gdyńskich ulicach, kulturze lat ’20 i ’30, zabierając nas do kina, na koncerty czy do baru, urozmaicając kremowe kartki papieru czarno-białymi fotografiami. W doskonały sposób opowiada o zachwycie Polaków sukcesami Żwirki i Wigury, „Kurierem Metapsychicznym” czy „Tajnym Detektywem”, a to wszystko w rytm „Brunetek, blondynek” Jana Kiepury (jednego z najgłośniejszych śpiewaków światowych!). Jednak nie tylko Gdynia zajmuje karty tej powieści, otóż pojawia się tutaj sam Witkacy, ze swoim brawurowym D.U.P.A., cudowne górskie powietrze, a nawet Ameryka! Jednak jak to zwykle w życiu bywa – nic co piękne nie jest wieczne. Zachwyt Polaków, którzy cieszą się odzyskaną wolnością i wierzę w świetlaną przyszłość, w szklane domy będzie musiał niebawem przeminąć bo w mieście coraz więcej pojawia się plakatów Wodza, a nad Europą zawisa nieunikalne widmo wojny, choć tak ciężko w nią uwierzyć.

„Dżoker” to niesamowita opowieść o ludziach, którzy rozpaczliwie szukali szczęścia, gotowi zapłacić za nie każdą cenę, a jednocześnie potrafiących się nim cieszyć i delektować. O ludziach szczęśliwych, którym to szczęście było przeznaczone i być może przez pomyłkę znaleźli się w tym miejscu i czasie, bo ciężko uwierzyć, aby taki los był im przeznaczony. O ludziach, którzy wierzyli, że szczęśliwi pozostaną już na zawsze, chociaż za rogiem czyha wiele niebezpieczeństw – jak niewyrównane porachunki, sekrety i tajemnice czy ludzie, którzy zniknęli by pojawić się w nieodpowiednim momencie.
To opowieść o nich, którzy grali w karty, ale nie mieli żadnego wpływu na ich rozdanie – i właśnie dlatego w pewnym momencie ktoś rzucił na stół dżokera, pozbawiając jednocześnie szans na wygraną pozostałych uczestników gry.
To opowieść o Polsce i Polakach, miłości i sile, wierze i nadziei. O tym, że wszystko może się udać, nawet jeżeli obok znajduje się Gdańsk…
Smutna, bolesna, klimatyczna, bardzo w stylu „retro”, a jednocześnie harmonijna, gdzie wszystko ma swoje miejsce, nie ma ani przesytu, ani niedoboru, cień radości i nostalgia doskonale się uzupełniają, tocząc ze sobą nieustanny pojedynek, co czyni z niej prozę absolutnie doskonałą i niesamowicie wrażliwą. Prawdziwą.