Gdzie jest zdolność poznania i serce głęboko czujące, tam na pewno nie zabraknie bólu i cierpienia.
Kim jest Fiodor Dostojewski? Na to pytanie można oczywiście odpowiedzieć najbanalniej: jeden z najwybitniejszych pisarzy na świecie, absolutny mistrz literatury rosyjskiej, klasyk. Ale można też inaczej: nałogowy hazardzista, biedak, katorżnik. Chciałoby się rzec: zwykły człowiek, ale z niesamowitym talentem, darem spostrzegawczości i zdecydowanie nieprzeciętnym umysłem. Wybitny pisarz, choć nie bez wad czy słabości. Człowiek doświadczony przez los. Chociaż jako Polka zdecydowanie nie powinnam pałać do niego sympatią, ta postać mnie fascynuje. Pamiętam, jak całe wieczory spędzałam w łóżku, czytając „Braci Karamazow”, „Biednych Ludzi”, „Idiotę” czy w końcu „Zbrodnię i karę” – bo to właśnie o tej ostatniej pozycji zamierzam Wam dziś opowiedzieć.
Z Rodionem Raskolnikowem spotkałam się już w liceum, ale lektura nie przyniosła mi ani szczypty przyjemności – czytałam na czas i kartkowałam tylko strony książki, marząc o jak najszybszym jej skończeniu. Później do tego wszystkiego doszła jeszcze kartkówka z treści, więc zapewne wiecie, jak się z lekturą pożegnałam. Ale nie dałam za wygraną tak szybko, o nie! Znając twórczość Dostojewskiego przysięgłam sobie, że w przyszłości sięgnę po tą lekturę raz jeszcze, aby lepiej ją zrozumieć, znaleźć to, czego przy pierwszym (szybkim) czytaniu nie zauważyłam, a przede wszystkim pokochać ją, jak wszystkie inne, albo jeszcze bardziej, książki Dostojewskiego. Sięgnęłam po nią właśnie teraz, dzięki wznowieniu klasyki Dostojewskiego przez Wydawnictwo MG.
Wiedząc, że ze „Zbrodnią i karą” prawie na pewno się już spotkaliście, postaram się opowiedzieć Wam, poza oczywistościami wynikającymi z fabuły, o kilku ciekawostkach, których dowiedziałam się dzięki ponownej lekturze.
Zacznę od odrobiny historii: W 1849 roku ponad stu członków Koła Pietraszewskiego, do którego należał właśnie Dostojewski, a które organizowało spotkania (tzw. Piątki), podczas których dyskutowano na tematy filozoficzne i społeczne zostało zaaresztowanych przez funkcjonariuszy tajnej policji. Powodem było tzw. Zapadniczestwo, czyli szerzenie poglądów charakterystycznych dla Zachodu – tudzież krytykowanie cara, zacofanie kulturowe, społeczne i ekonomiczne Rosji, chęć wprowadzenia reform, które zbliżałyby Wschód do Zachodu. Wyrok kary śmierci złagodzono do czterech lat katorgi. Więźniowie dowiedzieli się o tym dopiero gdy stali już przed plutonem egzekucyjnym. To właśnie tam – na katordze w Omsku – Fiodor Dostojewski wpadł na pomysł napisania „Zbrodni i kary”. Zupełnie niewinny przebywając wśród różnych przestępców, spośród których wielu zostało skazanych za morderstwo, zaczął interesować się psychologią współwięźniów.
W ten sposób powstał Rodion Raskolnikow – 23 letni były student prawa, półsierota, który w Sankt Peterburgu przebywa zupełnie sam. Z matką i siostrą porozumiewa się za pomocą listów i to dzięki nim, tak naprawdę, żyje, bo to one od czasu do czasu wysyłają mu kilka, kilkadziesiąt rubli. Chociaż mógłby podjąć pracę tłumaczeniową, jak jego przyjaciel Razumichin, Rodia z góry odrzuca wszystkie propozycje, pragnąc żyć w końcu po swojemu. Wieczory spędza bezczynnie i samotnie, leżąc na łóżku w swoim małym pokoju czy szwędając się po mieście. Pewnego razu słyszy rozmowę dwóch mężczyzn o starej lichwiarce, Alonie Iwanownie, jako o wszy, którą lepiej byłoby zabić, bo jej istnienie polega tylko na krzywdzeniu i wyzysku innych osób. W umyśle Raskolnikowa kiełkuje pewna straszna myśl, która w końcu ogarnia jego serce i całe ciało, popychając go do ostatecznego czynu – postanawia zabić. Udaje się więc do mieszkania lichwiarki, pod pretekstem zastawienia swojego srebra, i tam zabija ją siekierą, przyniesioną przez siebie z domu. Kiedy przegląda rzeczy starej, szukając pieniędzy i złota, do mieszkania wchodzi siostra Alony, Lizawietta. Raskolnikow pchnięty do ostateczności zabija również i ją, oraz dziecko, które w sobie nosiła, następnie zabierając to, co ma w rękach, ucieka z mieszkania. Podczas trwania śledztwa Rodia zachowuje się coraz to dziwaczniej, coraz bardziej zwracając na siebie uwagę. W końcu odważa się powiedzieć, jak on postąpiłby, gdyby był zabójcą, odwiedza remontowane mieszkanie zmarłych, coraz śmielej i ryzykowniej rozmawia z prowadzącym sprawę Porfirym Pietrowiczem. Oprócz nieustającej myśli o tym, co się stało, życie byłego studenta toczy się w miarę normalnie – czyli tak, jak toczyło się wcześniej. W końcu na jego drodze pojawia się Sonia – córka zmarłego urzędnika i pijaka – Marmieładowa.
(…) Nagle szybko się schylił i uklęknąwszy, ucałował jej stopę. Sonia odskoczyła od niego przerażona, jak od szalonego. Rzeczywiście wyglądał jak szaleniec.
– Co pan? Co pan robi? Przede mną! – wyjąkała, blednąc, z boleśnie ściśniętym sercem. Raskolnikow wstał natychmiast.
– Nie tobie się pokłoniłem, lecz całemu ludzkiemu cierpieniu. (…)
To właśnie ona – ta wzgardzona świętość – wzbudza w nim jakieś dziwne, niezrozumiałe mu uczucie. Raskolnikow z jednej strony ją podziwia, z drugiej strony czuje się w jej obecności bezpieczny i pewny, ale też pełen wątpliwości – bo targają nim skrajne uczucia i wyrzuty sumienia. To z nią, publiczną panną, wzgardzoną i wykorzystaną przez wszystkich, Raskolnikow odkrywa jakąś więź, być może właśnie ten ich wzajemny upadek. Spędza z Sonią coraz więcej czasu, każe sobie czytać Biblię, rozmawia z nią o jej rodzinie, aż w końcu decyduje się wszystko jej wyznać.
Sprawa wygląda tak: postawiłem sobie kiedyś pytanie: co zrobiłby na moim miejscu, na przykład, Napoleon, gdyby dla rozpoczęcia kariery miał pod ręką nie Tulon, nie Egipt, nie przeprawę przez Mont Blanc czy inne monumentalne i piękne rzeczy, lecz po prostu jakąś śmieszną starowinę, wdowę po registratorze, którą w dodatku trzeba zabić, żeby z jej kuferka zabrać pieniądze (dla tej kariery, rozumiesz?), czy zdecydowałby się na to, gdyby nie było innego wyjścia?
O teorii „ludzi” i „nadludzi”, „wszy” i „napoleonów” dowiadujemy się już dzięki artykule Raskolnikowa czytanym podczas rozmowy bohatera z Porfirym, ale dopiero rozmawiając z Sonią wszystko tłumaczy i objaśnia. Oczywiście określenia „wesz” i „napoleon” są całkowicie metaforyczne, ale doskonale oddają pozycje, jakie względem siebie znajdują te dwa rodzaje człowieka. „Napoleon”, czyli „nadczłowiek” ma prawo do decydowania o sprawach ważnych – nawet o życiu i śmierci, skoro ma to prowadzić do jego dobra, pozwala mu na to jego geniusz, z kolei „wesz”, „zwykły człowiek” jest jednostką podporządkowaną „nadczłowiekowi”, całkowicie od niego zależną.
W rozmowie z Sofią Siemionowną Rodia próbuje siebie usprawiedliwiać biedą i ciężkimi warunkami życia, szuka potwierdzenia swoich słów w kolejnych niekończących się potokach słowach, w końcu jednak boleśnie odkrywa, że nie jest „napoleonem”, a „wszą”.
Skoro zrodziło się we mnie pytanie i zacząłem sam siebie badać, czy mam prawo sięgnąć po władzę, to już to samo dowodziło, że właśnie nie mam tego prawa. Albo pytam: czy człowiek jest wszą? Dowodzi to, że dla mnie człowiek wszą nie jest, a jest nią dla tego, kto się nad takim pytaniem nie zastanawia, kto się decyduje po prostu, bez żadnych wątpliwości… Dręcząc się zaś przez tyle dni pytaniem, czy Napoleon zdecydowałby się na taki czyn, zrozumiałem, że właśnie dlatego się tym pytaniem dręczę, że nie jestem Napoleonem…
Po części namawia go do tego Sonia, po części on sam potrzebuje oczyszczenia, ale i całkiem jasna i klarowna sytuacja wskazuje mu jaką drogę obrać. Rodion decyduje się na przyjęcie odpowiedzialności za swój czyn i udaje się na katorgę. W drodze przez mękę towarzyszy mu Sonia – wierna i kochająca, również próbująca się oczyścić. Przez kilka lat katorgi Rodia unika jej, przyjmuje ją niejednokrotnie ze złością i gniewem, w końcu jednak zauważa, że wszyscy więźniowie Sonię szanują i kochają, chociaż ledwo ją poznali. Odkrywa w sobie głębokie i namiętne, choć długo skrywane uczucie. Są w końcu szczęśliwi, bo pozostało im jeszcze tylko 7 lat wspólnej męki…
Bo jeśli nie ma się już do kogo iść, jeśli iść już nie ma dokąd – to koniec! Przecież chociaż tak powinno być, żeby każdy człowiek miał przynajmniej dokąd pójść!
Czego nie zauważyłam przy pierwszym czytaniu?
Przede wszystkim tego, że Mała Lydoczka, córka Marmieładowa i Katarzyny Iwanownej w tajemniczy i niesamowity sposób zmienia… płeć i imię! Po śmierci urzędnika nie przeczytamy już o Lydii, a małym chłopcu, Koli, co jest oczywiście ewidentnym przeoczeniem pisarza i potwierdzeniem tego, że nawet najlepszym zdarza się popełnić błąd. Poza tym wielu odwołań do Gogola i Puszkina, do sztuki, ulubionych obrazów Dostojewskiego i wykreowanych postaci, które niejednokrotnie pojawiają się w innych jego powieściach (choćby np. Kola)
„Zbrodnia i kara” jest prawdziwą literacką ucztą nawet dla najbardziej wymagających krytyków. Jest absolutnie niesamowita, pokazuje potęgę ludzkiego umysłu i wszystkie konsekwencje, które idą za wymykającymi się spod kontroli myślami. Jest na wskroś psychologiczna, na wskroś filozoficzna, a przy tym wszystkim niesamowicie społeczna i literacka. Rozdziały, podczas których czytałam o teorii Raskolnikowa, znaną nam też dzięki Nietzschemu były tak fascynujące i absorbujące, że nie potrafiłam się od nich oderwać. Mimo że głównym wątkiem jest zbrodnia popełniona przez Raskolnikowa, w powieści jest jeszcze tyle charakterystycznych i fascynujących bohaterów, że nie sposób się nią znudzić.
„Zbrodnia i kara” opowiada dosłownie o „zbrodni” i „karze”, o odkupieniu swoich win, o pokorze i niesamowitej przemianie człowieka. O Rosji, która nie wybacza, wszechogarniającej biedzie, która nawet najlepszego człowieka jest w stanie zepchnąć na bruk, o miłości, która przezwycięży wszystko, ludziach, którzy wciąż jeszcze wierzą, i nadziei, która nigdy nie znika. To książka trudna i wymagająca, dająca do myślenia, wyciskająca łzy, ale niosąca pokrzepienie. To piękna proza, której dziś zaczyna nam brakować. To fascynująca literacka przygoda i kilka wyjętych z życia dni. To Dostojewski.