El niño de la basura

Czego można spodziewać się po Johnie Irvingu? Przede wszystkim dziwności – dziwności w fabule, w bohaterach, w opisach, nawet w zwykłych, z pozoru, przedmiotach.  Bardzo prawdopodobne, że w jego powieści pojawi się jakiś niedźwiedź, zapaśnik, transwestyta, gej czy prostytutka jako jedna z ważniejszych postaci. Poza tym? Dość długiego czasu oczekiwania na jego książkę, bowiem na „Aleję Tajemnic” kazał czekać swoim czytelnikom aż trzy lata. Czy było warto? Jako czytelniczka, która wyruszyła w swoją pierwszą literacką podróż z tym niepospolitym autorem postaram się zdać Wam pełne sprawozdanie i opisać wszystko, na co po drodze się natknęłam. Najpierw jednak zacznijmy tradycyjnie – od fabuły.

„Jestem Meksykaninem”, zaznaczał niekiedy Juan Diego. „Urodziłem się w Meksyku i tam dorastałem”. Ostatnio miał zwyczaj mawiać: „Jestem Amerykaninem: od czterdziestu lat mieszkam w Stanach”. Bądź też, by uciąć kwestię narodowości, oznajmiał: „Pochodzę ze Środkowego Zachodu. A dokładnie ze stanu Iowa”.
Nigdy nie przedstawiał się jako Amerykanin meksykańskiego pochodzenia. Nie dlatego, że nie lubił tej etykietki, chociaż, prawdę mówiąc, uważał to za etykietkę i za nią nie przepadał. Zdaniem Juana Diego narzuca ona wspólny mianownik, a takiego nie znajdował w swoim życiorysie. Zresztą wcale nie chciało mu się szukać.

irvingJuan Diego urodził się i dorastał w Meksyku razem ze swoją młodszą siostrą Lupe. Mieszkali na wysypisku śmieci – el basurero – i byli nazywani dziećmi wysypiska – los niños de la basura. Nie żyli jednak tak, jak inne dzieci – opiekował się nimi sam el jefe – szef wysypiska. A to wszystko dlatego, że Lupe i Juan Diego stanowili parę wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju. Ona – telepatka, która potrafiła czytać w myślach i nigdy nie myliła się co do przeszłości, mówiąca dziwnym hiszpańskim i on – jedyna osoba, poza matką, która potrafiła ją zrozumieć, jej tłumacz. Byli cudem – jak mówiła buntownicza Lupe. Poza tym Juan Diego był czytelnikiem – ratował książki z wysypiska przed spaleniem i czytał je na głos siostrze. Sam nauczył się biegle czytać i mówić po angielsku, czym zwrócił na siebie uwagę jezuitów, którzy zaopatrywali go we wciąż nowe lektury do poznania. Życie Juana Diego i Lupe zmieniło się nie do poznania, kiedy do Meksyku przybył młody Amerykanin, którego dzieci ochrzciły el hombre papagayo – człowiekiem papugą – ze względu na wzorzyste koszule, które nosił. Wszystko zaczyna się od kalectwa Juana Diego, poprzez „cud”, kiedy to figura Najświętszej Panienki ożywa, aż po zamieszkanie dzieci w cyrku. Po 39 latach, Juanowi Diego wciąż towarzyszy wspomnienie dawnego życia, kiedy to miał 15 lat, a Lupe, potrafiła mu pomóc, uchronić go przed niebezpieczeństwem, którego sam nie potrafił dostrzec. W podróży na Filipiny towarzyszą mu przede wszystkim sny, w których zdaje się być najbardziej żywy. Nieświadomie, bo w głębokim śnie, opowiada o swoim życiu zupełnie obcym osobom. Towarzyszy mu smutek i tęsknota, za siostrą, za gekonami, za prochami z wysypiska, a jednocześnie żal, że wszystko potoczyło się nie tak, jak powinno.

Gdy wspominamy lub śnimy o bliskich nam osobach – których już nie ma – ich „zakończenia” wysuwają się przed resztę losów. Nie decydujemy o chronologii tego, o czym śnimy, ani porządku zdarzeń, w jakim kogoś wspominamy. W umyśle – w snach i wspomnieniach – opowieść czasem rozpoczyna się od epilogu.

Nie ma już wysypiska w tym miejscu, w którym było, bo pojawiło się nowe. Nie ma już cyrku. Nie ma el hombre papagayo i nie ma Flor. Nie ma el gringo bueno, dobrego Amerykanina. Nie ma Lupe. Są tylko wspomnienia, które niczym duchy podążają za Juanem Diego, pozwalają się widzieć wyraźnie, ale nie pozwalają się dotknąć. I chociaż to dobre duchy, to przecież dręczą 54-letniego pisarza, nie pozwalają o sobie zapomnieć.
Jak wyglądało życie biednego chłopca z Meksyku i jego dziwnej siostry, której nie rozumiał nikt poza nim? Jak daleko posunęła się Lupe, aby uchronić brata? Jaką tajemnicę skrywa w sobie cyrk? Bo przecież wiadomo, że tak świetna rozrywka niesie ze sobą trud poświęcenia, łzy i tłuste plamy krwi… Czy figura Najświętszej Panienki, zwanej też Najświętszą Zmorą rzeczywiście jest cudowna? Co stało się z la nariz – nosem – Maryi, który pewnego dnia oderwał się od reszty ciała i nie został już znaleziony? Czy człowiek jest w stanie oszukać przeznaczenie i zmienić swój los?

– Czy zna pan jakieś kobiety? – zapytał tamtego młodego człowieka. – Mam na myśli kobiety, które czytają – dodał podniesionym głosem. – Niech pan z nimi gada… zapyta, co czytają! – Na tym etapie już krzyczał. – Powieść umrze w dniu, w którym kobiety przestaną czytać!

Chociaż po pozytywnych opiniach spodziewałam się przyjemnej lektury, nie wiedziałam, że z „Alei Tajemnic” wyniosę aż tak dużo. Moja pierwsza przygoda z Johnem Irvingiem okazała się niesamowita, chociaż nie przez cały czas świeciło słońce – trafił się nam po drodze i deszcz. Ale czy ktokolwiek zniósłby taką suchotę? Czasem krople deszczu są niezbędne. Było kilka rzeczy, które mnie denerwowały – jak Miriam i Dorothy, wiecznie łaknące seksu, bez których książka byłaby zdecydowanie lepsza, ale cała historia jest tak czarująca i smutna, że nie sposób się w niej nie zakochać. Dziwność przeplata się z urokiem, podobnie jak zażywane przez Juana Diego tabletki – beta blokery z viagrą.
Irving doskonale odmalowuje klimat biednego Meksyku, gdzie ziemia spękana jest przez promienia słońca, a w powietrzu unosi się wieczny dym. Dym, który ma swoje źródło oczywiście w wysypisku śmieci, gdzie nie pali się jedynie odpadów, ale też zmarłe zwierzęta i ludzi. Klimat Meksyku, gdzie widzi się wciąż biegające, brudne dzieci, walące się slumsy i przemykające drogą jaszczurki, które paciorkowatymi oczami śledzą zmęczonych ludzi. Klimat Meksyku, z ich Panią Guadalupe, skradzioną przez Kościół Katolicki, z tak ufną i dziecięcą wiarą i cudami, które w tym środowisku wydają się czymś jeszcze bardziej niesamowitym niż w innych kulturach. Klimat dziwności – zmęczonych i zdesperowanych prostytutek, transwestytów i dzieci tak niewinnych, skrzywdzonych. Nie wiem, czy kiedykolwiek o tym wspominałam, ale absolutnie szaleję na punkcie literatury iberoamerykańskiej, tak więc dziwaczna mowa Lupe i cyrk, nie mogły mi nie nasunąć na myśl Macondo Marqueza – jest więc też realizm magiczny, przez co powieść zyskuje nowy wymiar, bardziej unikalny.
Juan Diego kłóci się z Kościołem, niejednokrotnie jest tutaj przywoływany Jan Paweł II czy Benedykt XVI, którzy rzekomo ściągnęli Kościół z powrotem do średniowiecza, ale nie będę się w tym zagłębiać, bo wcale aż tak bardzo mnie to nie interesuje – jestem pewna, że ten, kto lubuje się w podobnej tematyce będzie czytał z wypiekami.
„Aleja Tajemnic” to niesamowita powieść o życiu, życiu, które boli, o przeszłości, której nie da się zmienić, ani uniknąć, o wspomnieniach, które nigdy nie wyparowują z naszego umysłu, a mogą jedynie stać się bardziej wyblakłe, jak suchy klimat Meksyku i o przyszłości, która czyha na nas za rogiem. Wspaniała, inteligentna i odważna. Prosta w formie, ale jakże niepowtarzalna w fabule.
Jak więc widzicie moja podróż z Johnem Irvingiem była podróżą niesamowitą, obfitą w przygody i przeszkody, które po drodze musieliśmy wspólnymi siłami pokonać. Czy polubiłam autora i sięgnę po kolejną jego książkę? Oczywiście, że tak. Chyba nic nie mogło zachęcić mnie bardziej, niż „Aleja Tajemnic”.