Przeszłość nie chce, aby ją zmieniać

Każdego dnia zadajemy sobie mnóstwo pytań związanych z sytuacjami, na które nie mamy już wpływu. Całe dnie, miesiące lata poddajemy szczegółowej analizie, próbując sobie wyobrazić siebie z inną osobą, w innym miejscu, w innej pracy. Gdybamy, rozmyślamy, stwarzając sobie tym samym masę sztucznych problemów; Czy gdybym odpowiedział wtedy na ten list coś by to zmieniło? A co jeśli nie wyszłabym wtedy za niego? Czy teraz byłabym/ byłbym równie (nie)szczęśliwa/y? Co jeżeli wybrałbym inny kierunek studiów? Co jeżeli byłbym tam na czas? Co gdybym kupił tamten samochód zamiast tego? Gdybym zarabiał więcej? Gdybym nie był tak porywczy? Gdybym nauczył się gotować? Te pytania są często bardzo indywidualną sprawą, powstałe w prywatnej sytuacji. Dotyczą naszych problemów, obaw, lęków, wyrzutów sumienia – słowem, przeszłości. Ale takich pytań nie zadajemy sobie tylko my samy odnośnie naszego prywatnego życia – takie pytania zadaje sobie cała ludzkość. Jako gatunek ludzki jesteśmy zwolennikami teorii spiskowych, które zamiast ułatwiać i naprowadzać na pewien trop, jeszcze bardziej utrudniają sprawę, rodząc tysiace innych pytań. To pytania często, wydawałoby się, ważne w obliczu historii. Co by się stało, gdyby Hitler nigdy się nie narodził? Czy nie byłoby II wojny światowej, a może świat poszedłby w jeszcze gorszym kierunku? Co jeśli Niemcy wygraliby wojnę? A co jeżeli Rosja? Aż w końcu: Co jeżeli J.F. Kennedy by nie zginął? Czy nie byłoby wojny w Wietnamie? Czy Martin Lutker King nadal by żył? Jak dzisiaj wyglądałaby Ameryka? Czy w Białym Domu na pewno zasiadałby Obama?

Nigdy nie wiemy, na czyje życie wywieramy wpływ, kiedy i dlaczego.

Dallas.63Oryginalny tytuł „Dallas ’63” to „11/22/63”, czyli data, która oznacza dzień dokonana zamachu na 35 prezydenta Stanów Zjednoczonych – J.F. Kennedy’ego. Dzień w którym Kennedy został raniony dwiema kulami, trzecią śmiertelnie. Dzień, który zmienił historię Ameryki. Zapewne każdy amerykański patriota, mogąc uratować życie prezydenta, zrobiłby to bez wachania – nie ważne, czy na niego głosował, czy nie, bowiem z chwilą, kiedy polityk staje się prezydentem, staje się też moim prezydentem, twoim prezydentem, naszym prezydentem. Dlatego kiedy Al odkrył „króliczą norę”, miejsce w swoim barze, które przenosiło w przeszłość, zdecydował się powstrzymać Lee Oswalda przed zabiciem Kennedy’ego. Oczywiście nie tak od razu – na początku bawił się przeszłością, kupując u rzeźnika o wiele tańsze mięso i sprzedając je w swoim barze ponad pięćdziesiąt lat później, będąc przekonanym, że każde kolejne wejście do króliczej nory to całkowity reset. Tym sposobem ten sam rzeźnik, który zawsze sprzedawał mu to same mięso, ci sami ludzie, z którymi prowadził tą samą rozmowę nie pamiętali nic, nie znali Ala. Kiedy Al spędzał w Krainie Przeszłości pięć lat, w Krainie Jutra, czyli w 2011 roku, upływały jedynie dwie minuty, jednak mimo to starzał się, jak każdy człowiek – królicza nora kradła jego lata, dlatego Al nie zodał uratować prezydenta i poprosił o to swojego przyjaciela. Od tamtej chwili Jake Epping, nauczyciel angielskiego miał się stać amerykańskim bohaterem, który miał zapobiec śmierci tysięcy niewinnych młodych chłopców, którzy oddali swoje życie za ojczyznę w Wietnamie. Miał zapobiec rasizmowi i Bóg wie czemu jeszcze. Jednak nie tylko uratowanie życia Kennedy’ego było jego celem. Jake, zgodziwszy się, aby spędzić pięć lat w Krainie Przeszłości, zdecydował się też ułatwić, uratować życie wielu innym ludziom, którzy coś dla niego znaczyli i tym, którzy byli mu zupełnie przypadkowi. Jednak okazało się, że przeszłość nie lubi, aby ją zmieniać i wielokrotnie rzucała Jake’owi kłody pod nogi. Dodatkowo sytuację komplikuje fakt, że Jake zakochał się w kobiecie z przeszłości. No i jak tu pogodzić ze sobą te wszystkie rzeczy? Czy mógłby ją zabrać do 2011 roku, nie naruszając tym samym przeszłości? Czy uda się mu udać Kennedy’ego i co to tak naprawdę zmieni? Jak poradzi sobie nowoczesny człowiek w zupełnie obcym mu świecie? I najważniejsze: czy beztroskie wypady do 58′ roku nie pozostawią żadnego śladu w przeszłości i przyszłości?

Stephen King oczywiście zachwyca nie tylko treścią książki, ale i formą. Urodzony w 47′ roku autor barwnie opisuje nam Krainę Przeszłości, kiedy ludzie bardziej sobie ufali, było mniej roboty papierkowej, więcej muzyki i dymu papierosowego, a broń można było kupić nawet w sklepie mięsnym, nie podając ku temu żadnego konkretnego powodu. Czasy, które dzisiaj mogłyby nas przerazić, ale jednocześnie pokazać jak wiele rzeczy z biegiem lat straciliśmy – tą serdeczność, pomocną dłoń, bicie serca w rytmie lindy hopa, wieczory spędzone prawie z całym miasteczkiem w okolicznym barze. King pokazuje nam, o ile bardziej mogłoby być szczęśliwsze nasze życie (i nawiasem mówiąc, mniej skomplikowane), gdybyśmy nie mieli telefonów komórkowych wyposażonych w Internet, komputerów, które uzależniają nas od siebie. Dodatkowo dodaje książce klimatu, opisując robotnicze, ponure Derry i Dallas, które zdawałoby się, są miastami duchów. W rozdziale poświęconym Derry i Dallas przypomniała mi się książka „Odd Thomas” Deana Koontza, swoją drogą rywala Kinga, w której Koontz tak samo pomieszał przyszłość z przeszłością, żywotność niektórych miejsc z całkowitym obumarciem innych. Duchy Koontza snuły się po ulicach, oczekując pomocnej dłoni, która przeprawi ich na drugi świat. Duchy Kinga to osoby z przeszłości, którym z góry jest już narzucony pewny los.

Pamiętam, myślałem sobie, że jeśli gdzieś istnieje raj i nie jest tam tak jak tutaj, nie chcę do niego trafić.

King pokazuje nam, że znajomość przyszłości, jakiekolwiek wróżenie, przewidywanie nie może zapobiec temu, co rzeczywiście ma się stać. Na przyszłość wpływamy my sami, możemy ją zmieniać swoimi decyzjami, ale to, co ma się stać, stanie się, bo przeszłość nie lubi, aby ją zmieniać, dlatego bezsensowne jest „gdybanie”, zamartwianie się i żałowanie czegoś, co się wydarzyło. Najważniejsze by cieszyć się chwilą, w jakiej żyjemy.

Zbiegi okoliczności się zdarzają, ale z czasem nabrałem przekonania, że tak naprawdę są dość rzadkie. Coś tym wszystkim steruje, zgoda? Gdzieś we wszechświecie (albo poza nim) potężna machina cyka i kręci swoimi fantastycznymi trybikami. Raz na jakiś czas wyciąga z talii dżokera, ale przeważnie jest tak, jak ma być.

Chociaż nigdy nie spodziewałabym się, że tak mało realistyczna fabuła może mi się spodobać, „Dallas ’63” całkowicie mnie porwało. Świat lat 50′ i 60′, tak fantastycznie przedstawiony przez Kinga kompletnie mnie zahipnotyzował. Skrycie zaczęłam marzyć o swojej własnej króliczej norze, w której mogłabym spotkać się z przeszłością. Podczas gdy Jake odkrył machinę czasu, przenoszącą do 58′ roku, ja zastanawiałam się czy podczas tych 850 stron odnajdzie jeszcze inną króliczą norę, która przeniosłaby go do, powiedzmy, XIX wieku? Nie sądziłam też, że bohater napotka tak wiele przeciwności losu, komplikacji, które będą go oddalać od wymierzonego celu – co trzymało mnie w ciągłym napięciu i emocjach. Oczywiście w książce pojawili się również ci „dobrzy” i ci „źli”, przez co mogłam wybrać tych, którym kibicowałam i tych, którym życzyłam szybkiej śmierci 😉 To nie typowo Kingowska książka, która straszy i nie daje spać po nocach, ale niesamowita historia, w której każdy znajdzie coś dla siebie – i krew, i trupa, i szalenie pędzącą akcję, i historię, i romans.
Jednak te lata 50′ i 60′ pozostawiły we mnie, tak samo, jak w Jake’owi ogromny niedosyt. Chcę więcej.

Gdy fascynacja literaturą zmienia się w obsesję

Po napisaniu „Joylandu” i „Pana Mercedesa” mówiło się, że King się wypalił, że nie potrafi pisać, że dobre lata już przeminęły, bo nie dość, że jego książki nie są ani w połowie tak interesujące ani porywające jak kiedyś, to są wręcz żałosne i banalne. Fani z zapartym tchem czekali więc na kolejną część trylogii, aby wziąć pisarza w obronę i wszystkim niedowiarkom i pesymistom udowodnić, że nazwisko amerykańskiego pisarza jest już marką – marką bardzo drogą i luksusową, gwarantującą najwyższą jakość produktu. Król musiał więc złożyć, a następnie udźwignąć na swoich sześćdziesięciosiedmioletnich ramionach, a właściwie wzgórzach i dolinach wyobraźni, kreatywności i umiejętnościach pisarskich, ogromny ciężar. A razem z nim ciężar ten musiała od początku dźwigać jego najnowsza powieść „Znalezione nie kradzione”. Optymizmowi i radości fanów towarzyszyła też nadzieja i nutka niepokoju – czy Król podoła narzuconemu z góry wyzwaniu? Czy „Znalezione nie kradzione” obroni nie tylko siebie, ale i „Pana Mercedesa”?

kingWszystko gówno znaczy – taki miałam nadać tytuł tej recenzji, ale nie chciałam, żeby było zbyt wulgarnie już od pierwszego słowa. „Wszystko gówno znaczy” to wcale nie moja opinia na temat warsztatu Kinga i jakości „Znalezione nie kradzione”. To nawet nie są bezpośrednie słowa autora, ani bohatera, którego wykreował. Są to słowa Jimmy’ego Golda, czyli głównego bohatera trylogii Johna Rohsteina, który to z kolei jest jednym z bohaterów „Znalezione nie kradzione”, powtarzają się w książce natomiast tak często, że stwierdziłam, że bez wspomnienia o nich, nie mogę nawet zacząć o najnowszej historii opowiedzianej nam przez Króla. Jest to motto tej książki, jej myśl przewodnia, która z pewnością ma za zadanie ukazanie nam, czytelnikom, absurdu świata nie tylko tego literackiego, fikcyjnego, ale i tego, w którym żyjemy. Jego bezsensowności, kruchości, ulotności. Być może jest to również prztyczek w nos krytykom Kinga, który zza maski bohatera jego bohatera mówi nam, że przecież to i tak wszystko gówno znaczy – recenzje, opinie, krytyka, dyskusje, a nawet książki.
Chociaż to właśnie Jimmy Gold, ulubiony bohater, wręcz bóg Morrisa Bellamy’ego powtarza, że wszystko gówno znaczy, Morris w szlachetnym celu, którym jest obrona literatury i postaci literackich w 1978 roku włamuje się do domu swojego ulubionego pisarza i grozi mu, że go zabije. John Rohstein na początku wydaje się być zbyt oszołomionym, aby uwierzyć „Żółtemu” i jemu towarzyszom, szybko jednak zrozumie, że to nie są żarty, a takie rzeczy nie zdarzają się jedynie w książkach, bo przecież nie w filmach – John Rohstein gardził kinem i szczerze go nienawidził. Jednak co może być powodem napaści? Umysł staruszka pracuje szybko – rozwiązanie jest tylko jedno i są nim pieniądze. Mówi włamywaczom, że w portfelu na kilkadziesiąt dolarów, bierzcie i idźcie, zostawcie mnie w spokoju. Jednak porywacze wiedzą nieco więcej na temat nie tylko zasobów portfela pisarza, ale i jego kariery pisarskiej. Najwięcej wie oczywiście Morris. Podczas gdy jego współpracownicy przeszukują dom, a wkrótce natrafiają na sejf i opróżniają go, Morris wdaje się w dyskusję z pisarzem. Można by pomyśleć, że skoro dwudziestotrzyletni mężczyzna tak bardzo ceni książki Rohsteina, jego samego też będzie miał za geniusza, niemalże boga. Jednak nie, nie w tym przypadku. Bellamy posługuje się słowem „geniusz” tylko w znaczeniu ironicznym, nie potrafi przebaczyć Rohsteinowi tego, co zrobił z jego ukochanym bohaterem, jaki koniec nadał ostatniej książce, jak bardzo go upokorzył, zepchnął do zwyczajności, zmienił z buntownika w oportunistę. W rozmowie Rohstein wcale nie wyjaśnia Morrisowi swojego postępowania, nie tłumaczy, nie przeprasza, nie obiecuje kolejnej książki. Staruszek naraża się chłopakowi tym bardziej, twierdząc, że dwudziestotrzylatek ma jeszcze nikłe pojęcie o literaturze i nie rozumie nie tylko wielu wybitnych książek, ale samej trylogii o Jimmym, nie rozumie Jimmy’ego. Czy nie zasłużył na śmierć? Oczywiście, że tak. Morris bez wahania zabija twórcę Golda, a następnie bierze notesy, pieniądze i razem dwójką wspólników ucieka z domu pisarza.
Wkrótce Morris odkrywa, że wśród notesów Geniusza znajduje się kolejna powieść o jego ulubionym bohaterze i nie marzy już o niczym innym, jak o przeczytaniu jej. Nawet kiedy spostrzega, że historia Jimmy’ego Golda nie zakończyła się na trzeciej książce, nie żałuje, że zabił Rohsteina. Wszystko gówno znaczy, Rohstein się nie liczy, ważny jest tylko Jimmy i czas, w którym Morris będzie mógł spokojnie pogrążyć się w lekturze. Nie wie jednak, że przyjdzie mu na to czekać bardzo długo, prawie całe jego życie, bo trafia do więzienia z zupełnie innego powodu.

Pete uświadamia sobie, że dla tego człowieka fikcyjna Andrea, pierwsza miłość Jimmy’ego, jest realna w taki sposób, w jaki nie jest realna Tina. Dla Czerwonoustnego żaden żywy człowiek nie jest równie realny jak Jimmy Gold, Andrea Stone, pan Meeker, Pierre Retonne (znany również jako Dealer Samochodowy z Piekła Rodem) i cała reszta. To niewątpliwie świadczy o prawdziwym, głębokim szaleństwie, ale w takim razie Pete również musi być szalony, bo wie, co czuje ten obłąkaniec. Wie to dokładnie. Tak samo rozpromienił się z podniecenia, z osłupienia, kiedy Jimmy dostrzegł Andreę w Grant Parku podczas zamieszek w Chicago w 1968 roku. Autentycznie miał łzy w oczach. Te łzy, rozumie Pete (…) świadczą o fundamentalnej sile iluzji. To dlatego tysiące ludzi płakały na wieść o tym, że Charles Dickens zmarł na wylew. To dlatego ktoś latami kładł róże na grobie Edgara Allana Poego 19 stycznia, w rocznicę urodzin pisarza.

W 2010 roku zakopany przez Morrisa skarb odnajduje trzynastoletni chłopiec – Peter Saubers. Na początku najważniejsze są dla Pete’a pieniądze, bo to właśnie dzięki nim będzie mógł pomóc rodzinie – ojcu, który ucierpiał w ataku Pana Mercedesa, harującej jak wół matce. Pieniądze były jak manna z nieba – rodzice w końcu przestaną się kłócić, wyjdą z dołka finansowego, staną na nogi, a on, Pete, i jego siostra Tina będą wieść życie podobne do tych, które wiodą ich rówieśnicy. Następnie chłopiec kieruje swoją uwagę na liczące sobie po osiemdziesiąt stron moleskiny – na pierwszy rzut oka nie wszystkie z nich są coś warte. Wiele stron jest niezapisanych, gdzieniegdzie są wiersze, eseje, jakieś pijackie wywody, aż w końcu Pete natrafia na… DWIE powieści o Jimmym Goldzie. Chłopak zatraca się w świecie literackiej fikcji, nie wiedząc, że grozi mu z jej powodu śmiertelne niebezpieczeństwo. Że ktoś, komu przyszło czekać prawie całe życie na Jimmy’ego Golda, w końcu będzie chciał się z nim spotkać ponownie i że… jest niesamowicie zazdrosny o czytelnika, który mógł uczynić to szybciej i który na ten moment wie o nim więcej.
Czy detektyw Bill Hodges, Jerome i Holly powstrzymają szaleńca i uratują życie chłopaka? A jak ma się Pan Mercedes?

Jak już wspomniałam, poprzeczka była ogromnie wysoka, ale żeby nie trzymać Was już dłużej w niepewności muszę powiedzieć, że dla Stephena Kinga wciąż zbyt niska. Król doskonale poradził sobie z krytyką i swoimi chwilami słabości udowadniając nam, że wciąż jest w doskonalej formie, potrafi pisać świetne, mądre i niezwykle wnikliwe książki. Że wciąż jest jednym z numerów jeden w świecie dobrej literatury. Historia porywa i trzyma w napięciu do samego końca. Chociaż na pierwszy rzut oka na to nie wygląda – czemu przeczą między innymi okropne zabójstwa, wręcz rzezie – jest to wrażliwa opowieść o znaczeniu i sile literatury. O tym, jak cenny jest dla nas bohater literacki, jak ważna książka. Doskonale rozumiem postać Morrisa Bellamy’ego, bo sama nie raz zastanawiałam się dlaczego Jaume Cabre w taki, a nie inny sposób postanowił zakończyć historię Adriana Ardevola i Boscha. Dlaczego tak wybitni bohaterowie zazwyczaj kończą zwyczajnie, pospolicie, zdecydowanie niewybitnie. Przykładem nie jest tylko Jimmy Gold, czy mój Adrian Ardevol, ale choćby i Hamlet i Wokulski, których wszyscy znamy, i wielu innych. King pokazuje nam, że z czasem świat fikcyjny wplata się w ten prawdziwy i tworzy z nim całość. Wolimy spędzić pięć minut z ukochaną lekturą i bohaterem niż godzinę z normalnym, być może bliskim nam człowiekiem. Nie uciekamy do fikcji, przyjmujemy ją do swojego życia jako prawdziwą, realną, a często i jedyną. Łatwo nazwać to obsesją, jak sama zresztą napisałam w tytule, i wielu ludzi pewnie tak to nazywa. Ja nie raz usłyszałam, że jestem uzależniona od książek, bo muszę przeczytać przynajmniej 100 stron dziennie, bez tego czuję się źle, nijako. Ale ja zamiast „obsesji” czy „uzależnienia” nazwałabym to miłością. Większość z nas była przynajmniej raz zakochana i wie, jaki to ból, kiedy nie można spotkać się z ukochanym/ ukochaną choćby na kilka minut, kiedy nie można drogiej osoby zobaczyć, dotknąć, poczuć. Tak samo, jak z zakochaniem, jest z książkami – z fascynacji literaturą bardzo szybko się zakochujemy, aż w końcu przechodzimy do prawdziwej i trwałej, ale cały czas gorącej miłości. I tak w imię tej miłości jesteśmy w stanie zrobić wszystko – nawet poświęcić swoje życie.
Uwaga! Jest to jednak też ostrzeżenie, bo każda miłość może być toksyczna, może więzić, niszczyć, a wtedy ważne, aby wiedzieć, co wybrać, aby nie stawiać na szali życia ludzkiego i życia mimo wszystko fikcyjnego…
Książka to kryminał, więc mogłoby się zdawać, że dla każdego czytelnika. Ale nie polecałabym jej osobie, która właśnie od niej ma zacząć swoją przygodę z czytaniem lub osobie, która czyta bardzo sporadycznie, od zera do kilku książek na rok. Takie osoby nie zrozumieją obsesji, a raczej miłości Morrisa. I tak, jak ciężko jest mi wytłumaczyć komuś, kto nie lubi czytać, co daje mi literatura i dlaczego nie potrafię bez niej żyć, tak ciężko byłoby streścić „Znalezione nie kradzione”, aby oddać jej sens, a już tym bardziej sprawić, by osoby nie zakochane w czytaniu wyciągnęły z lektury coś więcej, oprócz wartości kryminalnej, dreszczyku emocji i opisu zabójstw.
Przy tym co napisałam powyżej, absolutnie nieistotna jest moja krytyka, którą chciałam skierować w stronę kreacji bohaterów i ich języka – nieważne, że Holly często mówi „do pupy”, co strasznie mnie denerwuje, zapisuje godzinę kiedy „PK” w swoim notesie, czyli „poszła kupę” czy że Jerome miewa tryb, podczas którego przełącza się na slang, który w próbie przekładu na język polski brzmi okropnie, wręcz literacko biednie. Albo że Morris, widząc pewnego człowieka wita go normalnie, ale ma ochotę powiedzieć „Co jest doktorku?” (co oczywiście jest odniesieniem do królika Bugsa). Kilka razy dostrzegłam też chyba rozbieżność pomiędzy tym, co stało się wcześniej, a tym, co nastąpiło później.
Ale tak, jak napisałam, to jest nie ważne. Bo ostatecznie wszystko gówno znaczy.