Jak łatwo zabić, jak ciężko żyć

Czym jest życie ludzkie? Czy w dzisiejszych czasach stanowi ono jakąś wartość? Czy w jakichkolwiek czasach było priorytetem?
Sartre twierdził, że ludzkie życie jest tak kruche, że człowiek musi nieustannie swoje istnienie ochraniać, aby je zachować. Świat nie tyle nie przejmuje się bytem jednostek, ale tocząc się swoim trybem jest gotów to życie zniszczyć. Ponadto życie ludzkie jest zawsze koegzystencją, czyli współistnieniem. Otaczają nas inni ludzi, którzy też stanowią dla nas zagrożenie. Pozbawienie kogoś życia jest najbardziej haniebnym z czynów, jest nieodpuszczalnym grzechem, wiecznie krzyczącym z bólu sumieniem. Nie decydując o istnieniu, człowiek nie powinien podejmować decyzji o jego końcu, co udowodnił literaturze już Raskolnikov, który szukając potwierdzenia swojej wyższości nad szarą masą wszy, ukazał podłość i kruchość człowieka. Rodion miał zabić starą lichwiarkę, miał uspokoić nurtujące i dręczące go o obawy, jednak niczym kostki domina jedna zbrodnia pociąga za sobą kolejne – już nie ginie niepotrzebna nikomu kobieta, ale też matka z dzieckiem. Granica pomiędzy życiem, a śmiercią jest niewątpliwie cienka, życie jednego człowieka sklejone jest z życiem drugiego, a życie tego drugiego z trzecim, jak więc jej nie przekroczyć? A jeżeli to jednak się zdarzy – bo człowiek jest słaby i każdy jeden popełnia błędy – czy można sądzić, że istnieje w ogóle coś takiego jak usprawiedliwione zabójstwo? Czy można zabić i nie ponieść tego konsekwencji? Czy zbrodnia zawsze pociąga za sobą zbrodnię? Które życie jest mniej warte?

Cokolwiek innego można powiedzieć o poczuciu winy, z pewnością użycza ono diabelskich mocy inwencji.

tajemna historiaRichard Papen, wyfruwając z rodzinnego gniazda i próbując realizować swoje marzenia, zaczyna naukę greki w prestiżowym college’u w Hampden. Dołącza do elitarnej grupy studentów, zafascynowanych starożytnym światem. Z pomocą wyjątkowego nauczyciela – Juliana Morrowa – nastolatkowie przemierzają starożytną Grecję i Rzym, coraz bardziej zatapiając się w świecie, który już dawno przeminął. Jest ich pięciu – każdy inny na swój sposób, każdy wyjątkowy, skrywający jakąś tajemnicę: Camilla to jedyna dziewczyna w tym męskim gronie, piękność, która zdaje się nad wszystkim królować. Razem ze swoim bliźniaczym bratem Charlesem wydają się być jednym organizmem – nie tylko podobnie wyglądają, ale i funkcjonują, żyją. Francis to homoseksualista, który od czasu do czasu sypia z Charlesem, ukrywając to oczywiście w głębokiej tajemnicy przed wszystkimi – nawet przed samymi sobą. Edmund, zwany przez wszystkim Bunnym jest nieznośny i w momencie rozpoczęcia się historii powoli zaczyna wyczerpywać skrytą na czarną godzinę cierpliwość swoich przyjaciół – wiecznie bez grosza przy duszy uważa siebie za bogacza, któremu wszystko wolno, jest opryskliwy i niemiły, co szczególnie odczuwa Richard na początku przybycia do Hampden.

W społeczeństwie sprawiedliwość występuje wtedy, kiedy każdy poziom hierarchii pracuje na swoim miejscu i jest z tego zadowolony. Biedak, który pragnie wznieść się ponad swój stan społeczny, czyni z siebie jedynie niepotrzebnie nieszczęśnika. I mądrzy biedacy zawsze to wiedzieli, tak samo jak mądrzy bogacze.

I w końcu on, ten najważniejszy – Henry. Henry jest najbardziej uzdolniony, jest najmądrzejszy i bez wątpienia najbardziej inteligentny z całej piątki. Henry’ego lubią i szanują wszyscy, a najbardziej Bunny – nic dziwnego, w końcu to on pokrywa koszty wszystkich jego zachcianek i wybryków. Henry jest wyjątkowy, co zauważa też Morrow. W piątkę tworzą nie tylko grupę przyjaciół, ale wywiązują się pomiędzy nimi więzy rodzinne, której głową okazuje się oczywiście nie kto inny, jak Henry. To on nad wszystkim czuwa i wszystko ustala, to jego zdanie jest najważniejsze, to do niego zawsze można się zwrócić o pomoc, a on zawsze jej udzieli. Henry przygarnia „nowe pisklę” pod swoje skrzydła, próbując uczynić Richarda jednym z członków rodziny, tak samo ważnym, jak każdy inny.
Sytuacja nieco się zmienia, kiedy w największym zafascynowaniu starożytnością grupa postanawia urządzić bachanalia – starożytne misterium na cześć Dionizosa. Aby pogrążyć się w stanie niebytu, wyjść poza swoje ciało próbują różnych metod – od alkoholowego upojenia, poprzez narkotyki, popalanie cykuty, modlitw, postu czy kąpieli w liściach laurowych. W misterium udziału nie biorą dwie osoby – Richard, jako że wciąż jest tym „nowym” i nie wiadomo, jak na podobny pomysł by zareagował, oraz Bunny, który zawiódł zaufanie swoich przyjaciół nie traktując ich prób poważnie.

Nie można bagatelizować tej pierwotnej pokusy: żeby zatracić siebie, zatracić bez reszty. A przez to otworzyć się przed zasadą ciągłego życia, życia poza okowami śmiertelności i czasu. Od początku wydawało mi się to pociągające, nawet wtedy, gdy nic na ten temat nie wiedziałem i podchodziłem do rzeczy bardziej jako antropolog, a nie potencjalny mystes.

Prawidłowa fabuła książki rozpoczyna się tak naprawdę wtedy, kiedy Henry’emu i jego grupie rzeczywiście udaje się wyjść poza swoje ciało, zatracić siebie, pogrążyć się w niebycie. Nie będąc świadomymi swego czynu popełniają okrutną zbrodnię, którą później starają się ukryć. Problem jest tylko jeden: Bunny. Jak sprawić, aby nie wyjawił tajemnicy? Czym go przekupić? Jak uciszyć?  Odpowiedź może być tylko jedna.

– Zobaczyłeś Dionizosa, jak sądzę? (…) Widziałeś go w postaci fizycznej? W koziej skórze? Z tyrsem?
– A ty skąd wiesz, jak wygląda Dionizos? – spytał cokolwiek ostro Henry. – Myślisz, że co zobaczyliśmy? Karykaturę? Podobiznę z greckiej wazy?
– Po prostu nie mogę uwierzyć, że chcesz mi wmówić, że naprawdę widziałeś…
– A gdybyś tak nigdy nie widział morza? Gdybyś widział tylko dziecięcy rysunek: niebieską kredką, z małymi falami? Poznałbyś prawdziwe morze, gdybyś znał tylko ten rysunek? Byłbyś w stanie rozpoznać prawdziwą rzecz, gdybyś ujrzał ją na własne oczy? Nie wiesz, jak wygląda Dionizos. Mówimy tutaj o Bogu. Bóg to poważna sprawa. (…)

Czy można zabić i nie zostać ukaranym? „Tajemną historią” Donna Tartt ukazuje, że na te i postawione we wstępie tego tekstu pytania nie ma odpowiedzi, a przynajmniej nie leży ona w człowieku. Autorka w mroczny, tajemniczy i niezwykle mistyczny sposób ukazuje jak łatwo jest zabić, a jak trudno jest żyć. To nie książka o grupie ekscentrycznych studentów, a o prawdzie zawartej w człowieku. Bunny wcale nie jest ważnym bohaterem, jest tylko pionkiem pewnej gry. Co się z nim stanie – czy dotrze do końca planszy i bezpiecznie skryje się w „domku” czy być może zostanie zbity przez innych członków tej opowieści? Tak samo rzecz się ma z Richardem – chociaż w pewnym momencie nie odczuwa się dystansu pomiędzy nim, a resztą grupy, tak naprawdę on cały czas jest wyodrębniony, jest jakby „z boku”, co nie czyni go do końca jednym „z nich”. Czy możliwe jest, by morderstwo w żaden sposób nie zmieniło mordercy? To w końcu wielki czyn, tajemnica, która – no właśnie – zbliży wszystkich ku sobie, czy oddali? Jak potoczą się dalej losy bohaterów? Jak będzie wyglądało ich dorosłe życie?

Zmarli ukazują się nam w snach, powiedział Julian, ponieważ to jedyny sposób, w jaki mogą sprawić, byśmy ich zobaczyli. To, co widzimy, to jedynie obraz wyświetlany z wielkiej odległości, światło świecące na nas z martwej gwiazdy…

„Tajemna historia” to powieść parabola, która ukazuje ludzką moralność, potrzebę ulegnięcia karze i – paradoksalnie – ciągłą ludzką przed nią ucieczkę, wagę odkupieniu swoich win. Jak łatwo wymagać jest od kogoś, jak ciężko prosić o to samo siebie. Jak banalne jest popełnianie błędów, jak ciężkie ich naprawianie.
To powieść niewątpliwie smutna, skłaniająca do refleksji. O tym, jak ciężko jest coś zbudować, jak łatwo zburzyć, szczególnie jeżeli chodzi o relacje między ludźmi i sztukę życia nie dowiemy się lepiej nawet na własnym przykładzie.
Ponad dwadzieścia lat temu „Tajemna historia” wzbudziła taki zachwyt, jaki całkiem niedawno wywołał „Szczygieł”. Zapytana w wywiadzie dla CNN dlaczego pisze tak wolno – jej powieści pojawiają się bowiem średnio raz na dekadę – autorka odpowiedziała, że próbowała pisać szybciej, ale to nie dawało jej satysfakcji, a skoro ona nie czuła się tym uradowana, tym bardziej czytelnik nie mógłby się po jej książce spodziewać niczego dobrego. Jeżeli jednak wszystkie jej książki mają być na tak wysokim poziomie jak „Tajemna historia” i „Szczygieł”, to jestem gotowa czekać nawet połowę swojego życia. Prowokuje do przemyśleć, zachwyca, nie pozwala o sobie zapomnieć.

Już raz się z nią żegnałem, teraz jednak kosztowało mnie wszystko, co miałem, by znów się pożegnać, po raz ostatni, niczym biedny Orfeusz odwracający się, by po raz ostatni rzucić okiem na ducha swej jedynej miłości i z tym samym uderzeniem serca tracący ją na zawsze – hinc illae lacrimae, stąd te łzy.

Przywiązanie do przedmiotu

Na okładce „Szczygła” przeczytamy, że jest to największe wydarzenie literackie tej dekady. Wielu mogłoby się oczywiście zbulwersować, biorąc w obronę swoje ulubione lektury, które zasługują na ten tytuł – bardziej lub mniej – ale w naszym mniemaniu zasługują. Ale to nie wszystko – nie dość, że „Szczygieł” został nominowany do wielu nagród, to jeszcze jego autorka – Donna Tartt – została wpisana przez magazyn „Time” na listę stu najbardziej wpływowych osób na świecie. I chociaż niektórych takie informacje czy suche fakty nie zachęcają do przeczytania książki, mnie jedynie pchnęły ku temu, ażebym książkę jak najszybciej przeczytała i sama się przekonała – bo przecież trzeba być otwartym i samemu dowiedzieć się, czy dla mnie powieść, która zdobyła nagrodę Pulitzera i Carnegie Medal również będzie jednym z literackich arcydzieł tej dekady, a nie tylko bazować na opiniach innych. Ale żeby „Szczygła” przeczytać, trzeba się zmotywować i mieć wiele do tego chęci, bo „Szczygieł” lekką i krótką książeczką nie jest – ma aż 840 strony.

840 strony wielkiej, wspaniałej literatury.

Kiedy trzynastoletni Theodore Decker razem z mamą spaceruje po muzeum, oglądając obrazy, nie myśli o niczym innym, jak o rudowłosej piękności, o tym, że jest głodny, bo nie jedli śniadania i o tym, że mama się wścieknie, a prawdopodobnie już jest wściekła, po spotkaniu z dyrektorem szkoły, który ma go zawiesić w prawach ucznia. Jednak matka Theodora stara się nie tworzyć zbyt nerwowej atmosfery i, chociaż jest inna, niż każdego normalnego dnia, pokazuje synowi dzieła sztuki, omawiając je ze szczegółami, ciekawostkami, jako że studiowała historię sztuki. Pokazuje mu wspaniały obraz – „Szczygła” Carela Fabritiusa, w którym jest zakochana, a Theo zdaje się nim być oczarowany – „Szczygieł” zdecydowanie spodobał mu się najbardziej z całej wystawy, pchnął go u pewnym refleksjom, rozmyśleniom. I kiedy mama odchodzi do innej sali, aby zerknąć jeszcze na swoje ulubione dzieła sztuki, Theo spogląda jeszcze przez chwilę na „Szczygła”, aby później skupić swoją uwagę na rudowłosej dziewczynie.
Ten dzień, kiedy Theo razem z mamą poszedł do muzeum zamiast na śniadanie, kiedy koncentrował się bardziej na rudowłosej, niż na swojej mamie będzie dniem, który bohater będzie rozpamiętywał niemalże przez całe swoje życie – a przynajmniej przez tyle jego lat, ile ukazanych jest w książce. Wyprawa bowiem nie zakończyła się dla nich dobrze i szczęśliwie – Theodore nie poszedł razem z mamą na spotkanie do dyrektora, nie miał kary, szlabanu, nie oglądał wściekłej matki. Nie oglądał jej już wcale, bo w muzeum podłożona była bomba. Theo cudem wydostał się z muzeum zabierając ze sobą, na prośbę pewnego starszego pana, „Szczygła”, a jego matka „zginęła na miejscu”.

SzczygiełPo zamachu przez pewien czas Theo mieszka w domu swojego przyjaciela Andy’ego, gdzie uczy sobie radzić z nową sytuacją. Następnie zabiera go stamtąd ojciec, który przed rokiem zniknął z jego i mamy życia bez żadnego ostrzeżenia, bez pożegnania, bez zostawionych na syna alimentów, aby zacząć nowe życie. I tak „Szczygieł” towarzyszy Theodorowi nie tylko w rodzinnym Nowym Jorku, ale i w Las Vegas, gdzie wcale nie jest mniej samotny i nieszczęśliwy. To „Szczygieł” daje mu odrobinę radości, kiedy Theo ogląda go w porannym słońcu, w blasku księżyca, w pełni lata, w środku zimy – z każdym dniem, każdą minutą, sekundą obraz się zmienia, jest całkiem inny, coraz bardziej wyjątkowy. Nieświadomie Theodore zaczyna nazywać „Szczygła” swoim obrazem, przywiązując się do niego bardziej niż do jakiejkolwiek osoby. „Szczygieł” przypomina mu o matce, jest jedyną rzeczą, która łączy chłopca ze zmarłą. Jednak „Szczygieł” to też ogromna odpowiedzialność, która po kilku latach obciąża sumienie chłopca – zabierając dzieło z muzeum Theo dopuścił się kradzieży. Ponadto, musi o „Szczygła” dbać bardziej niż o małe dziecko – ważne, aby obraz był przechowywany w odpowiednich warunkach, a już tym bardziej, aby nikt się o nim nie dowiedział.
Czas, który Theo spędził w Las Vegas był dla niego czasem najtrudniejszym, chociaż z pozoru mogłoby się wydawać, że sprawy powoli się układały tak, jak należy. Theo zaznał prawdziwej przyjaźni – spotkał Borysa, z którym stali się prawie nierozłączni. Poznał też bardziej swojego ojca, który zdawał się wcale nie być takim złym, a w tym jego nowym życiu można go nawet było polubić. Ale „Szczygieł” to nie powieść o dostosowywaniem się do sytuacji.
„Szczygieł” jest niesamowicie smutny. „Szczygieł” jest wrażliwy. Dlatego wkrótce sprawy tak się komplikują, że Theodore musi stawić czoła nowym wyzwaniom.

Samochody pędzące z rykiem do tunelu, innych dzielnic, innych miast, centrów handlowych i alej, wielkie bezosobowe strumienie transportu międzystanowego. W tym szumie kryła się olbrzymia, kusząca samotność, prawie jak wezwanie, jak zew morza, i po raz pierwszy zrozumiałem impuls, który kazał tacie wybrać pieniądze z konta, odebrać koszule z pralni, zatankować samochód i wyjechać bez słowa z miasta. Spieczone słońcem autostrady, podkręcona muzyka w radiu, silosy zbożowe i spaliny, wielkie połacie ziemi ciągnące się po horyzont, wszystko kuszące jak skrywana słabostka.

Donna Tartt przedstawiła nam szeroki panel bohaterów – od samego Theodora, poprzez jego ojca, aż do Borysa i rodziny Barbourów. Każdy bohater jest inny, wyjątkowy, a co najbardziej mi się spodobało, to rozróżnienie językowe – każda postać mówi swoim językiem. Język Borisa, który jest na wpół Polakiem, na wpół Ukraińcem, a mieszkał w wielu miejscach na świecie przepełniony jest rosyjskimi słówkami, polskimi zwrotami, z kolei język Theodora wydaje się być językiem dziecka, nastolatka, który często wtrąca słowa takie jak „eee…”, „yyy…”, „ten…”. Język doskonale opisuje bohatera, a i ich charakter jest stworzony po mistrzowsku. Powiem szczerze, że największe problemy sprawiło mi odszyfrowanie postaci Borisa i ojca Theodora – i kiedy z czasem, z mijanymi stronami sprawa Borisa się wyjaśniła, dalej nie wiem co sądzić o tacie Theo.

Najważniejsze, aby zwrócić uwagę w książce na to, że Theodore jest samotny – pomimo ojca, z którym jakoś się dogaduje, Borisa, który nie odstępuje mu na krok, z którym robi różne szalone rzeczy, z którym nawet śpi w jednym łóżku, pali trawkę, pije wódkę, pomimo Poppera, jego psa. Theodore musi nauczyć się żyć bez matki, żyć ze świadomością, że powinien wtedy być z nią w tej sali, zamiast myśleć o rudowłosej dziewczynie. Theodore musi stworzyć siebie od nowa, wymyślić sposób na nowe życie. Theodore musi stawić czoła losowi i zawiłościom swojego umysłu, który nieustannie podpowiada mu, że los, Bóg, czy jakakolwiek siła wyższa – być może nawet przypadek – zesłały mu oznaki co do wypadku, a on, przez swoje nierozgarnięcie i nieuwagę ich nie zauważył, i to wszystko jego wina. A do tego dochodzi obraz – jak go zwrócić muzeum, aby nie pójść do więzienia. I czy w ogóle go zwrócić, skoro Theo tak bardzo go pokochał i traktował już jako swoją własność? Co stanie się ze „Szczygłem”, czy już zawsze będzie podróżował z Theodorem gdziekolwiek ten się nie ruszy?

– Tak, tak, ale pamięć ci wysiada. Ot tak. I nie mówię, że zrobiłeś coś złego, że byłeś agresywny, nie zachowujesz się tak jak on, ale wiesz, na przykład raz poszliśmy do kącika dla dzieci w McDonaldzie i byłeś tak narąbany, że się zwaliłeś na to nadmuchiwane coś, i ta baba zadzwoniła na policję, więc wyciągnąłem cię stamtąd szybko, a potem staliśmy przez pół godziny w Wal Marcie, udając, że oglądamy ołówki, i w końcu wróciliśmy do autobusu, na przystanek, i co, z tamtej nocy nie pamiętasz nic, prawda? (…) Albo tamten dzień, kiedy byłeś uwalony na maksa, totalnie urżnięty, i zmusiłeś mnie, żebym wyszedł z tobą „przejść się na pustynię”? Dobra, więc idziemy się przejść. Świetnie. Tylko że byłeś tak pijany, że z trudem trzymałeś się na nogach, a na dworze było ze czterdzieści stopni. Nie miałeś sił iść dalej, położyłeś się na piasku i prosiłeś mnie, żebym cię zostawił, bo chcesz umrzeć. „Zostaw mnie tu, Boris, zostaw”. Pamiętasz to? (…) Jasne, robiłem mnóstwo głupich rzeczy. Głupszych niż ty. Ale ja – dodał obracając w palcach papierosa – ja chciałem się dobrze bawić i być szczęśliwy. Ty chciałeś umrzeć. Różnica.

Szczygieł” przywiódł mi na myśl „Wyznaję” Jaume Cabré – czytając, niemalże cały czas miałam przed oczami Adriana, który podobnie jak Theodore miał obsesję na punkcie przedmiotów – tudzież nie obrazu, a rękopisów i Viala, które trwają, są nieśmiertelne. Ponadto obaj bohaterzy dojrzewali samotnie, są tak samo wrażliwi, tak samo samotni, zdawałoby się nawet, że łączy ich ten sam smutek.

Dla ludzi spętanych więzami biologii, nie ma litości: żyjemy chwilę, potem trochę się żołądkujemy i umieramy, by zgnić w ziemi jak śmieci. Czas niszczy nas wszystkich całkiem szybko. Ale zniszczenie lub zagubienie rzeczy nieśmiertelnej – przecięcie więzów silniejszych niż rzeczy doczesne – było metafizycznym pęknięciem innego rodzaju, zaskakującym nowym smakiem rozpaczy.

Donna Tartt, podobnie jak Cabré przekazuje nam, że dbanie o trwałość przedmiotów, o ich wartość i wielkość jest jedną z najważniejszych rzeczy w życiu człowieka. Bo na ogół – jak sądzi Theodore – całe to nasze życie nie jest warte funta kłaków, jest męczarnią, wieczną tułaczką, okropnym, złym doświadczeniem. Ale skoro już żyć musimy, warto, abyśmy zainteresowali się czymś ważniejszym, niż czubek naszego nosa. To przedmioty – obrazy, książki, sztuka jest trwała. Ona pozostanie, my przeminiemy.
Dużo odniesień w „Szczygle” znajdziemy też do Dostojewskiego czy Prousta, gdzie bohaterowie czytają ich książki, wspominają o nich, odnoszą się do nich – jak Boris zakochany w „Idiocie”, a jednocześnie nie potrafiący pojąć jego istoty i sensu. Na przykładzie Borisa widzimy także, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć, potrzeba czasu. Boris, choć niepozorny, jest mądry i wiele uczy czytelnika – jak np. kiedy mówi o tym, że skoro zło nie zawsze wynika ze zła, to tak samo jest z dobrem – nie każde dobro wynika z dobra.

Jednak nie przestraszcie się tą wysoką, wielką literaturą, której łatkę przypięłam „Szczygłowi” już na początku tego wpisu. Znajdziemy tu też szaloną młodość, odrobinę kryminału, miłości, a przede wszystkim szalenie szybko pędzącą akcję.
Warto przeczytać „Szczygła” i nie uronić paru łez, a wylać ich hektolitry, jak zrobiłam to ja. Warto wczuć się w postać Theodore’a i zastanowić się nad nią. Mnie najbardziej dręczyło pytanie co by się stało z bohaterem, w jakim miejscu byłby teraz, gdyby matka żyła?

Podsumowując, a nie przedłużając już, wcale się nie dziwię, że tak mi się ta książka spodobała, skoro przypomina „Wyznaję”. „Szczygła” obok, albo na równi z pozycją Cabré wpisuję na listę swoich ulubionych utworów i z pewnością przeczytam jeszcze raz, bo „Szczygieł” to powieść o życiu – o samotności, obsesjach, przywiązaniu do przedmiotu, bezlitosnym losie, o upadkach i o tym, jak wstać z powrotem na nogi, aby za chwilę nie zachwiać się i nie przewrócić.
I może przesadzam, ale „Szczygieł” to dla mnie literackie arcydzieło, jedna z najwspanialszych powieści, jakie kiedykolwiek czytałam. Bo „Szczygieł” jest ludzki, jest o nas, a zarazem jakby nie interesują go kompletnie ludzie, a sztuka.

I zrozumiałem to, choć jest to straszna świadomość. Nie możemy wybrać, czego chcemy, a czego nie chcemy, taka jest trudna, samotna prawda. Czasem chcemy czegoś, choć wiemy, że to nas zabije. Nie da się uciec przed tym, kim jesteśmy.
(…) I choć bardzo bym chciał wierzyć, że za iluzją kryje się prawda, z czasem doszedłem do przekonania, że tak nie jest. Albowiem między „rzeczywistością”, istnieje strefa pośrednia, tęczowa krawędź, gdzie rodzi się piękno, gdzie dwie zupełnie różne powierzchnie mieszają się i stapiają, przynosząc coś, czego nie jest w stanie dać życie: w tej przestrzeni mieści się cała sztuka i magia.