Rok chrystusowy Dehnela

W 2015 roku proza polska zaobfitowała dwoma dziennikami – najpierw w styczniu Jacek Dehnel wydawał swój „Dziennik roku chrystusowego”, w październiku zaś w ręce czytelników trafiła pierwsza część dzienników Szczepana Twardocha zatytułowana „Wieloryby i ćmy”. Obie jednocześnie są do siebie podobne, ale też się od siebie różnią. Mają jednak z pewnością jedną cechę wspólną: krytykę (specjalnie na potrzeby tej recenzji przypomniałam sobie nawet artykuł Dariusza Nowackiego dla Gazety Wyborczej o obu dziennikach (Blogaski w okładkach, czyli jak Dehnel i Twardoch dzienniki wydali). Zarzuca się autorom, że po pierwsze piszą o niczym – ot, o spotkaniach z przyjaciółmi, o swoich problemach w pisaniu i sezonowych warzywach, o gotowaniu botwinki czy rosołu, po drugie, że inspirację czerpią z sieci, a ich dzienniki przypominają tytułowe „blogaski”, po trzecie zaś, ponadto wszystko uważa się, że są zwyczajowo za młodzi na pisanie dzienników.
Gdybym nie znała prozy Dehnela tak, jak udało mi się ją do tej pory poznać, z pewnością przeczytałabym tę lub podobną recenzję i stwierdziła, że faktycznie nie warto. Ale czytałam i „Matkę Makrynę”, nad którą tak bardzo użalał się autor w swoim dzienniku, i dwie jego najnowsze książki – czyli „Krivoklat” i „Tajemnicę domu Helclów” – wszystkie trzy były krytykowane, a ja uważam je za dobry kawałek literatury. Dlatego dziś o „Dzienniku roku chrystusowego”.

dziennik-roku-chrystusowego-b-iext30030056Rok chrystusowy to wiek, który oznacza już dojrzałość. To rok, który wyznacza w życiu jakąś granicę – już bliżej jest do końca, a więc do śmierci, niż byłoby do początku, do momentu swoich narodzin. To rok też bez wątpienia pełen rozmyślań i refleksji – i tak właśnie zaczyna się dla Dehnela. Już sam początek książki jest mocny, bo obfitujący w rozważania na temat Kościoła, co zresztą powtarza się często w zapiskach z kolejnych dni, tygodni, miesięcy. Dehnel wyznaje, że jest bardziej „chrystusowy”, niż „kościelny”, co zresztą odziedziczył po swojej babci Lali, krytykuje postawę Kościoła czy słowa biskupa Michalika odnośnie pedofilii. Wielokrotnie w tych jego komentarzach przejawia się gniew, zbulwersowanie, nigdy bezsilność. Widać, że te sprawy go obchodzą i nie potrafi pozostawić ich bez komentarza. Milczenie – czy to w sprawach politycznych, czy religijnych – definitywnie nie jest jego cechą charakterystyczną. Znamy to zresztą z jego facebookowych wpisów, którymi Dehnel zapełnia swoją tablicę. To pisarz bardzo krasomówczy i w ten sam sposób pisany jest jego dziennik – rozwlekle i bardzo elokwentnie, ale to nie oznacza, że nudno, chociaż i takich momentów tutaj sporo.
Skoro już o nudzie mowa, to często swoje wpisy poświęca Dehnel temu co jadł, z kim jadł, jakie smaki lubi, co musi mieć w kuchni jesienią, z kim się widział, gdzie się widział, o czym rozmawiali. O tym właśnie w swojej recenzji pisał Dariusz Nowacki – o wypełnianiu internetową treścią swojego dziennika. Wszak często wrzucamy na swoją oś czasu, że jemy obiad gdzieś i z kimś, a i że czujemy się „uszczęśliwieni”, „rozbawieni” czy w „cudownym nastroju”. Na szczęście, chociaż takie wspomnienia są w „Dzienniku” częste, to nie są jego przeważającą treścią, dlatego ja traktowałam je z przymrużeniem oka. Bardziej interesowały mnie te fragmenty, które Dehnel poświęcał swojemu chłopakowi. Jego wieloletni związek z Piotrem Tarczyńskim nie jest żadną tajemnicą, co więcej – czasem można odnieść wrażenie, że autor sam próbuje swojego partnera uczynić bardziej „rozpoznawalnym”. W swoich zapiskach wspominał zresztą, że Tarczyński nie lubi z nim nigdy wychodzić na jakieś uroczystości, bo ludzie zwyczajnie go nie zauważają i błędnie brany jest za kolegę, przyjaciela czy tylko osobę do towarzystwa (jeżeli już się ktoś oczywiście zorientuje, że obok Jacka Dehnela stoi jeszcze jakiś inny mężczyzna). Pisze też o sytuacjach przykrych, a nawet tragicznych – o wykluczeniu i napiętnowaniu związanych z ich miłością. Widać, że ten temat Dehnelowi doskwiera, bowiem często snuje różne rozważania – choćby o Iwaszkiewiczu, który też, jak wiadomo, pomimo bycia żonatym miewał kochanków.
Trzecią najważniejszą sprawą jest jego pisarstwo. Z zainteresowaniem czytałam fragmenty o powstawaniu „Matki Makryny” – bo też samą powieść uważam za fenomenalną, chociaż dość ciężką – o tym, jak mu się „Makryna” rozrasta, mając więcej znaków niż jakakolwiek z jego poprzednich książek, i jak głupio jest się tłumaczyć wydawcom, że książki nie będzie na październikowe targi. Dehnel pisze też o spotkaniach autorskich i o znanej z prozy Pilcha pustce, którą odczuwa po nich. Śmieszna to rzecz, kiedy czyta się o podejściu autora do swoich czytelników, sprawy podpisywania książek i robienia zdjęć.
Jest też oczywiście rodzina, chociaż nie na pierwszym planie. Ale to też rzecz ciekawa – bardzo rzuciło mi się w oczy to, że w odniesieniu do matek swoich znajomych Dehnel zawsze pisze „mama” – np. „mama Gaby”, swoją zaś określa tylko „matką” – „dzwoniła matka”. Wspomina o jakimś skandalu rodzinnym i o wielogodzinnych rozmowach, na które wcale nie miał ochoty. O „tym zawsze idealnym domu” (rodzinnym), w którym brakuje ciepłej wody.
Są podróże – dość liczne, ale znowu nie zanadto. Są inni pisarze – jak Twardoch czy Miłoszewski. Są też sprawy bardzo błahe – jak remont kuchni, i są wzniosłe – jak literatura i malarstwo.

„Dziennik roku chrystusowego” to rzecz, moim zdaniem, bardzo dobra. Nowacki napisał, że oba dzienniki – zarówno Twardocha, jak i Dehnela – nie są dowodem na to, że mamy do czynienia z renesansem diarystyki, ale wręcz przeciwnie – z jej upadkiem. Ja zaś uważam zupełnie inaczej (abstrahując już od biednego Twardocha, który niepotrzebnie tyle razy jest wspominany w tej recenzji). Cięty język Dehnela niejednokrotnie mnie rozbawił, a jego inteligentna ironia, którą posługuje się co dzień wywoływała szeroki uśmiech na mojej twarzy. „Dziennik roku chrystusowego” niewątpliwie potwierdza, że Dehnel to pisarz intelektualista.
Ta książka to fascynująca literacka przygoda, którą chociaż czyta się bardzo mozolnie i czasem ze znudzeniem, ciężko uznać za rzecz w literackim świecie zbędną. Spędziłam z Dehnelem kilka fantastycznych dni, poznałam go lepiej i mam wrażenie, że teraz lepiej też rozumiem jego powieści. A jeżeli to wszystko Was nie przekonuje, to przeczytajcie po to, aby wiedzieć jakich gaf uniknąć na spotkaniu autorskim 😉

6 uwag do wpisu “Rok chrystusowy Dehnela

  1. Zawsze się zastanawiam, czemu ludzie się dziwią, trafiając na prozaiczne fragmenty w dziennikach. Jakby ktoś pisał tylko o wzniosłych ideach to bym nie uwierzyła, że to dziennik 😛
    Ale, tradycyjnie, mnie zaciekawiłaś i jak mnie najdzie na czytanie dzienników to pewnie sięgnę po Dehnelowskie 😀

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.