Życie jako aksjomat równości

Polski przekład „Małego życia” w wykonaniu Jolanty Kozak to – pomijając kraje anglosaskie – pierwsze na świecie tłumaczenie tej książki. Uwielbianej i nienawidzonej, ale bądź co bądź głośnej, najżywiej dyskutowanej amerykańskiej książki roku 2015, nominowanej do nagrody Bookera i National Book Award, laureatki Kirkus Prize. „Małe życie” znalazło się też na czele rankingów najlepszych powieści 2015 roku sporządzonych przez najważniejsze tytuły prasowe, rozgłośnie radiowe i portale internetowe (m.in. The New York Times, The Washington Post, The Wall Street Journal, The Guardian).
Powieść ta, dość niepozorna (to dopiero druga pozycja Hanyi Yanagihary po nieprzetłumaczonym na język polski debiucie „People in the trees”) skradła serca amerykańskich i angielskich czytelników, podobnie postępując z całą resztą świata – od Australii, aż po Europę. Zdawałoby się, że na chwilę – na te osiemset paręnaście stron – cały czytelniczy świat zaparł dech, poznając tę niezwykle wrażliwą i bardzo delikatną prozę, choć zarzucić można jej przecież wiele.
Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że takie przedstawienie książki – wymienienie ilości nominacji do nagród, rekomendacji amerykańskich dzienników i znanych osób – wcale nie zachęcają do zapoznania się z bohaterami „Małego życia”, a wręcz od niego odciągają, dlatego ja jak najszybciej przechodzę do fabuły.

Trzydziestoparoletnich bohaterów książki – czterech przyjaciół – poznajemy w iście nowojorskiej kolorystyce: Willem jest aktorem teatralnym i telewizyjnym, sławnym i rozpoznawalnym, chociaż jego skromność nie pozwala mu myśleć o sobie jako o „gwieździe”, JB, którego korzenie sięgają Taiti, realizuje swoje marzenia o staniu się artystą – maluje niezależne portrety swoich przyjaciół, Malcolm, wywodzący się z porządnej rodziny z zasadami znajduje swoją pasję w architekturze (szczególnie w projektowaniu perfekcyjnych budynków dla pozostałej trójki), Jude z kolei jest swoistym paradoksem – z powodu swojego kalectwa i przykrej przeszłości postrzega siebie jako najbardziej nieudanego z całej ich paczki, karykaturę człowieka, jego koledzy zaś uważają go za tego najwybitniejszego i najlepszego, który jest jedynym ogniwem, spajającym całość.

male-zycie

Z tą barwną czwórką spotykamy się na Lispenard street, kiedy Willem i Jude szukają wspólnego mieszkania. To właśnie tam wszystko się zaczyna i wszystko się kończy – miejsce to stanowi zatem klamrę kompozycyjną powieści. Szybko jednak autorka spycha na bok perypetie trójki przyjaciół, w blasku świateł stawiając postać Jude’a. To właśnie on i Willem stają się postaciami pierwszoplanowymi, pozwalając Malcolmowi i JB od czasu do czasu pojawić się i zmienić coś w ich wspólnym życiu – są to jednak momenty bardzo nieliczne, aczkolwiek znaczące. Przez niemalże całą książkę poznajemy osobowość Jude’a, jego mroczne i bardzo trudne dzieciństwo i kiedy wydaje nam się, że zarówno o samym bohaterze, jak i o jego życiu wiemy już wszystko, Yanagihara postanawia znów nas zaskoczyć, zmieniając całkowicie zwrot opowieści.
Od czasów college’u Willem, jako najlepszy przyjaciel kroczy u boku Jude’a, niejednokrotnie łagodząc jego upadki, a jeżeli nie jest to możliwe, to przynajmniej pomagając mu się po nich podnieść. Ten drugi też okazuje się wyjątkowym przyjacielem – wspierającym i okazujących troskę, wyrozumiałym i współodczuwającym, będącym zawsze, kiedy zajdzie taka potrzeba. Tę dwójkę w przyszłości połączy jednak uczucie silniejsze niż przyjaźń, które niejednokrotnie uratuje ich od klęski w naprawdę ciężkich sytuacjach, jakie przewidziało dla nich życie. To u boku Willema Jude będzie uczył się akceptacji samego siebie i swojej historii, na nowo będzie odkrywał swoją cielesność i uczył się mówić o tym, co dla niego niewygodne. Fabuła byłaby jednak zbyt prosta, gdyby autorka nie przewidziała dla tej dwójki bohaterów kolejnej zmiany tempa i kierunku opowieści, który po raz kolejny okaże się ciężarem, przygniatającym do ziemi.

Jude okazuje się postacią absolutnie fantastyczną, typem bohatera literackiego, którego kojarzymy choćby z klasycznych angielskich powieści. Jego erudycji (to przecież wybitny matematyk, solidny prawnik, ponadprzeciętny cukiernik, a do tego wszystkiego całkiem dobry ogrodnik), nienagannych manier i nieposzlakowanej dobroci serca nie mogłam nie przypisać postaciom pojawiającym się u Dickensa – ot choćby bardzo kojarzył mi się z cudownym dzieckiem, Oliverem Twistem, z którym, uważam, bardzo wiele go łączy – sieroctwo, trudne dzieciństwo w domu dziecka, życie na ulicy, aż w końcu odnalezienie ludzi, którzy staną się dla niego rodzicami. Jude wszystko to przeżywa w swoistym, charakterystycznym dla siebie tempie – będzie musiało minąć wiele czasu, aby życie spłaciło mu swoje długi, aby oddało mu szczęście, którego uprzednio go pozbawiło. Często jednak mawiamy, że życie jest niesprawiedliwe, a los ślepy, dlatego Jude’a czeka kolejna ogromna próba, z którą będzie musiał się zmierzyć – czy jej podoła, zobaczycie sami.

Hanya Yanagihara stworzyła powieść, która wbrew odgórnie przyjętym normom, nie niesie pokrzepienia i nie zawiera w sobie ani ziarnka nadziei. Wielu czytelników zarzuca autorce transparentność fabuły, wszak to wszystko już znamy – temat ciężkiego dzieciństwa, obraz domów dziecka, kalectwa, siły przyjaźni nie jest niczym, co wcześniej już by się nie pojawiło w literaturze – sama czytałam „Dziecko niczyje” czy „Silniejszego od nienawiści”, których autorzy jako dzieci zostają porzuceni i krzywdzeni przez najbliższych, w przeciwieństwie jednak do bohaterów „Małego życia”, odkrywają oni kogoś, kto zawsze ich wysłucha, pocieszy, pomoże – odkrywają Boga. W powieści Yanagihary nie ma zaplecza religijnego, być może dlatego, że najgorszych krzywd Jude doznał z rąk braci klasztornych, a więc centrum tego zła mieściło się w domu bożym. Nie ma tutaj nadziei, nie ma wiary w to, że kiedyś będzie lepiej. Jeżeli coś się zmieni, to tylko na gorsze – w ten sposób interpretuje całe swoje życie Jude. Za chwile, w których doznaje ze strony innych ludzi szczęścia i kiedy jest względnie zadowolony z tego, co udało mu się osiągnąć i jak zdołał się zmienić, karze się, tnąc ciało do żywego mięsa. Samookaleczanie się Jude’a i postrzeganie swojego życia, jako matematyczny aksjomat równości, gdzie x zawsze musi być równy x, jest tematem najważniejszym w tej powieści, wybijającym się na pierwszy plan. To właśnie dlatego tę książkę czytamy, dlatego poznajemy Jude’a.

„Małe życie” jest zarazem hołdem pewnemu stylowi życia, który wiodę ja, moi przyjaciele i coraz więcej ludzi wokół nas, zwłaszcza w wielkich miastach: nie jesteśmy samotni, choć nie mamy stałych partnerów, małżonków, ani dzieci. Mamy jednak przyjaciół, bardzo bliskich przyjaciół – jest to życie, można to tak określić, „trzeciego wyboru”: nie życie samemu i nie życie w intymnym związku z drugą osobą, lecz życie, w którym nade wszystko liczą się bliskie, wieloletnie przyjaźnie, o które dbasz na co dzień. – Hanya Yanagihara w rozmowie z Michałem Nogasiem.

Urzeka w tej powieści niezwykła przyjaźń, której siła koncentruje się na dwójce głównych bohaterów – ich uczucia na zawsze pozostają przede wszystkim przyjaźnią, chociaż na przestrzeni lat zmieniają się wielokrotnie. Zanim zapoznałam się z treścią tej książki sądziłam, że w centrum uwagi czytelnika będzie cała czwórka młodych mężczyzn, z których to każdy ma swoje problemy, ale rozwiązują je zawsze wspólnie, nigdy nie uciekając się do samotności. Autorka totalnie mnie jednak zaskoczyła, bo chociaż problemów tutaj co niemiara, u tych trzydziesto-, czterdziesto-, aż w końcu pięćdziesięciolatków da się zauważyć młodzieżową naiwność, że świat, w jakim żyją będzie trwać wiecznie – przebywając w swoim towarzystwie nie dostrzegają upływu czasu, tego, że każdy z nich się starzeje, że przed niektórymi zamykają się niektóre furtki na świat, możliwości dane przez życie mijają, że każdy z nich się zmienia, coraz rzadziej dzieląc się z resztą okruchami swojego życia. Z upływem czasu nie zmieni się tylko ich charakter i siła problemów, ale i ludzie, którzy ich otaczają.
To powieść prawie w całości męska – mamy bowiem do czynienia z męskimi bohaterami. Kobiet jest tutaj jak na lekarstwo, a jeżeli już się pojawiają to albo nie odgrywają stanowczej roli, albo kryją się w blasku mężczyzn. Dlatego opisywana przyjaźń jest też uczuciem bardzo męskim, bez granic wyraźnie zaznaczonych granic i bez wstydu. Wszystko, czego dotyka staje się tematem „swojskim”, który można poruszyć w swoim towarzystwie, z którego można się pośmiać, albo nad którym należy zapłakać. W tej niesamowitej relacji pomiędzy tą czwórką artystów – bo każdy z nich na swój sposób kreuje świat – rzuca się w oczy ogrom uczuć, jakie żywią do siebie. Niektórzy nazywają to egzaltacją, zarzucając autorce przesadę (podobnie sprawa się ma z ilością cierpienia Jude’a w powieści), ale ja nie byłabym tak nieostrożna w tej ocenie. Myślę, że przerysowanie fabuły, jakie Yanagiharze zarzucają czytelnicy wiąże się z różnicą kulturową, z jaką się stykamy. Wszak w Ameryce wszystko jest większe i dziwniejsze – dla nas Polaków wręcz egzotyczne – wszystko musi być zrobione z wielkim przytupem, a życie przeżyte albo z epickim rozmachem, albo z decydującą klęską.

Pojawiają się tutaj również wątki poboczne, których barwność i wrażliwość mogłyby stanowić tło kolejnej powieści – jak na przykład historia Harolda i Jacoba, Willema i Hemminga, czy JB i Fantastycznej Flory.

„Małe życie” to powieść bardzo amerykańska, owiana tą kulturą i tym specyficznym zapachem, jaki kojarzy nam się z ruchliwymi ulicami Nowego Jorku. Wszystko, z czym się stykamy jest bardzo nowojorskie – ulice, taksówki, wielkie bilboardy, imponujące restauracje, ale i charakter bohaterów, ich aparycja, uczucia, ich smutek, melancholia, nostalgia, ich radość i sposób wyrażania uczuć też jest na wskroś przesiąknięty Ameryką. Każdy z bohaterów pojawia się w Nowym Jorku ze swoim marzeniem – marzeniem o sławie, o pieniądzach, o założeniu rodziny, znalezieniu miłości, wybiciu się ponad przeciętność. Każdy z nich na swój sposób realizuje swój  „amerykański sen”.

Jest to powieść nieprzeciętna, aczkolwiek niesamowicie ciężka, niosąca ze sobą ogromny ciężar emocjonalny.
O ile po przeczytaniu pierwszych kilkuset stron nie potrafiłam się wciągnąć i nie widziałam w powieści nic odkrywczego, tak ostatnie kilkaset stron pochłonęło mnie całą. A ostatnie kilkadziesiąt – to dopiero! Przez jakieś czterdzieści końcowych stron „Małego życia” cały czas płakałam, a kiedy dobiegłam wzrokiem do ostatniego zdania zalała mnie rozpacz.
„Małe życie” otwiera jednak oczy na pewne sprawy i karze inaczej patrzeć nie tylko na życie innych, ale przede wszystkim na siebie, karze na nowo budować przyjaźń, aby uczynić ją piękniejszą i mocniejszą. To proza bardzo wrażliwa i czuła, stawiająca czytelnika przed ogromną próbą. Tak krucha, chociaż przecież niepozwalająca się szybko po sobie pozbierać. Każąca nam pamiętać, że życie nie musi być aksjomatem równości, w którym x=x.
Wiele jest osób, które sądzą, że „Małe życie” to nic wielkiego, dla mnie ta książka okazała się jednak czymś, co w jakiś sposób mnie zmieniło – świadczy o tym chociażby mój płacz, przed którym zwykle się powstrzymuję. Teraz jednak nie byłam w stanie, i jeżeli to dalej możliwe, doznałam uczucia jakiegoś literackiego oczyszczenia.

4 uwagi do wpisu “Życie jako aksjomat równości

  1. Widzę, że „Małe życie” wzbudziło w Tobie naprawdę wiele emocji 🙂 Wyszła Ci długaśna notka, ale bardzo ciekawa. Jak już pisałam, „Małe życie” na pewno przeczytam, uwielbiam takie smutne, refleksyjne opowieści.

    Polubione przez 1 osoba

  2. Pingback: Podsumowanie lata | Niebieska Papużka

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.